Na początku 1995 roku, tydzień po wydaniu swojego trzeciego studyjnego albumu, Slowdive rozwiązał kontrakt z ówczesną wytwórnią Creation, by chwilę później całkowicie zakończyć działalność. „Pygmalion” (bo tak nazywał się krążek) przez swoje oniryczne, eksperymentalne brzmienie, tak skrajnie odległe od królującego wtedy brit popu, w tamtym czasie nie trafił w gusta praktycznie nikogo, od fanów, przez krytyków, na wytwórni skończywszy.
Zespół świadomy stanu rzeczy, zakończył działalność, z dnia na dzień zapadając się pod ziemię. Gdy w 2014 roku na stronie festiwalu Primavera ukazała się informacja o reaktywacji grupy, chyba nikt nie spodziewał się, jak bardzo świat potrzebuje powrotu Slowdive i jakie znaczenie będzie miała ta reaktywacja. Dziś po niemal dekadzie od pamiętnej trasy, dyskografia Brytyjczyków powiększyła się o dwa znakomite krążki. W tym ten najnowszy „everything is alive”, dobitnie potwierdzający, że jesteśmy świadkami jednego z bardziej udanych powrotów w historii muzyki, a pionierzy shoegaze’u nie zamierzają zwolnić tempa nawet na sekundę.
Mówi się, że przed wydaniem „Pygmalion” Neil Halstead usłyszał ultimatum ze strony wytwórni – albo stworzy bardziej popową płytę, albo może pożegnać się z kontraktem. Gdyby „kisses” powstało 28 lat wcześniej, możliwe, że ta historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Wszak, pierwszy singiel promujący „everything is alive”, to jedna z bardziej „radiowych” piosenek, jaka powstała pod banderą Slowdive. Co ciekawe, tworzenie materiału zbiegło się ze śmiercią ojca perkusisty Simona Scotta i matki Rachel Goswell, którym zadedykowano album. Jednak paradoksalnie te 41 minut muzyki składające się na „everything is alive” ma w sobie wprost niespotykaną wcześniej dawkę nadziei i optymizmu, a „kisses” jest na to żywym przykładem.
Halstead, który skomponował większość piosenek w dyskografii Slowdive, z jednej strony uważany jest za jednego z najlepszych brytyjskich songwriterów (polecam posłuchać solowe płyty artysty), a z drugiej nie boi się eksperymentów. Wyprodukował między innymi „Silver Ladders” harfistki Mary Lattimore czy zaśpiewał w jednym z utworów francuskiego metalowego Alcest. „everything is alive” jest przesiąknięte najróżniejszymi pomysłami, co przełożyło się na powstanie najbardziej zróżnicowanego materiału w katalogu Brytyjczyków.
I mimo, że dostajemy krążek dużo bardziej zachowawczy od „Pygmalion” to należy docenić niezłomność w muzycznych poszukiwaniach jaka cechuje Halsteada. Otwierający „shanty” wypełniony syntezatorami, przeplatającym się z hipnotyzującym dźwiękiem gitar i oszczędnym wokalem wprowadza słuchacza w senną, iście filmową atmosferę. Kompozycja przechodzi w instrumentalny „prayer remembered”, na którym słychać echa eksperymentalnego okresu z połowy lat dziewięćdziesiątych. Halstead skomponował utwór trzy dni po narodzinach syna w swoim domu. W pierwszym założeniu kompozycja na syntezator została rozbudowana o partię Simona Scotta, Christiana Savilli i Nicka Chaplina i w takiej formie znalazła się na „everything is alive”. Utwór pięknie koresponduje z zamykającą pierwszą stronę, niezwykle osobistą piosenką „alife”, gdzie klarownie czyste wokale Halsteada dominują nad muzyką, co jest swoistym ewenementem, jeżeli chodzi o shoegaze.
Płyta idealnie balansuje pomiędzy eksploracją nowych muzycznych rewirów, a pieczołowitym celebrowaniem wszystkiego tego, co w shoegaze najlepsze. Szczególnie słychać to na stronie „B”. Dźwięki syntezatorów meandrują w mnogości efektów i rozmywających się gitar, a delikatnie przeplatające się wokale Goswell i Halsteada pogłębiają senną atmosferę. Przywodzi to na myśl najlepsze kompozycje z kultowego i uwielbianego przez fanów albumu „Souvlaki”. Słychać to doskonale w „chained to the cloud” czy „skin in the game”, ale też w zamykającym „the slab”, którego galopujące niezwykle intensywne tempo prowadzi do finału krążka. A gdy muzyka cichnie w głowie słuchacza pozostaje zapętlony głos, powtarzający niczym mantra „Everything is Everything”.
Kiedy w 2017 światło dzienne ujrzał pierwszy po reaktywacji album Brytyjczyków nareszcie udało im się zyskać zasłużone uznanie i szacunek, jakiego nie dostali przy okazji premiery „Pygmalion”. Sześć lat później Slowdive kontynuuje zwycięską passę, czego owocem jest premiera nowego albumu. Styl piątego studyjnego krążka weteranów shoegaze plasuje się gdzieś pomiędzy klimatycznym „Souvlaki”, a eksperymentalnym „Pygmalion”. Slowdive jednak nie próbuje tworzyć kopii siebie z czasów zamierzchłej świetności. Umiejętnie wykorzystuje sprawdzone standardy, ale podaje je w świeżej i wcześniej niespotykanej formie. „everything is alive” udowadnia, że Neil Halstead i Rachel Goswell wraz z kolegami dalej tworzą muzykę według własnych zasad, która cieszy się coraz większym zainteresowaniem i przyciąga rzeszę nowych fanów. Slowdive na nowo budują swoją legendę, która jeszcze kilka lat temu mogła popaść w zapomnienie.
Dzięki takim zespołom jak My Bloody Valentine, Ride czy wreszcie Slowdive shoegaze powrócił na salony i stał się jedną z najbardziej uwielbianych odmian muzyki alternatywnej w ostatnim dziesięcioleciu. „everything is alive” ma szanse nie tylko wejść do kanonu gatunku, ale trafić do grona najlepszych płyt 2023 roku. Slowdive już zapowiedzieli trasę promująca płytę, która będzie obejmować koncert w Warszawie. Biorąc pod uwagę frekwencje na katowickim koncercie sprzed kilku tygodni i reakcje na zagrane na żywo „kisses” możemy spodziewać się szybkiego „sold out’u”.
Ocena: 6/6
Grzegorz Bohosiewicz
Lista utworów: shanty; prayer remembered; alife; andalucia plays; kisses; skin in the game; chained to a cloud; the slab.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: