Miałem przyjemność gościć jako jeden z dziennikarzy na Q&A zorganizowanym przez Slasha i jego ekipę w ramach akcji promocyjnej najnowszego albumu, zatytułowanego po prostu „4”. Jako że mamy pandemię, to event odbył się online. Odpalono nagranie prezentujące kilku nowych numerów, które sławny gitarzysta ograł razem z zespołem na żywo. Na wokalu oczywiście Myles Kennedy (Alter Bridge), a Todd Kerns, Brent Fitz i Frank Sidoris też sroce spod ogona nie wypadli. Podczas słuchania tych wersji, zanotowałem sobie, że nowe utwory brzmią bardzo soczyście. O tym, jak wypadają w wersji albumowej za chwilę. Nadmienię jednak, że cała płyta została nagrana właśnie przez muzyków znajdujących się w jednym pokoju. Weszli, zagrali, zwyciężyli. Chociaż krążek swoje wady ma.
Slash ochrzcił album numerem cztery, ale przecież wiemy, że w dorobku ma więcej płyt więcej. Nagrywał jako Slash’s Snakepit, nagrywał z Velvet Revolver, był nawet Slash’s Blues Ball! O Guns N’ Roses już nie wspominam. Jednak mam wrażenie, że to projekt sygnowany po prostu nazwą Slash jest Saulowi Hudsonowi (prawdziwe imię i nazwisko gitarzysty) najbliższy. Premiery zawsze odbywały się z hukiem, albumowi towarzyszyła trasa koncertowa (Kudłaty zdradził, że planuje odwiedzić Europę na początku 2023 roku), a i akcji promocyjnych nie brakowało. Przez pandemię przygotowano trochę mniejszy kaliber działań, ale możliwość zadania pytania Slashowi i zrobienia sobie selfie (print screena?) z ulubieńcem rekompensowała wiele. Zresztą Slash to sympatyczny koleś. Przy okazji jego koncertu w łódzkiej Atlas Arenie chwilę porozmawialiśmy, a później zjedliśmy obiad (Slash spróbował pierogów i bardzo je chwalił).
Jak wypada „4”? Nieźle. Mamy tu wszystko: są riffy klasyczne, są riffy wymyśle, są takie i owakie, jest rock n’ roll, jest nawet talk box. Słychać też, że płyty została zarejestrowana w wersji live, a trochę magii dodano w post produkcji. Prawie od razu dostajemy dwa najlepsze kawałki: „Whatever Get You By” i „C’est La Vie”. Niestety później wkrada się trochę nudy. Mój główny zarzut polega na tym, że ze względu na formę nagrywania całości, poszczególne kompozycje są do siebie brzmieniowo bardzo podobne. Trzeba mieć w sobie dużo samozaparcia, by nie zasnąć w okolicach „April Fool”. Zamysł zagrania płyty, która brzmi, jak koncert był ciekawy. Wyszło raczej nijako, zabrakło szaleństwa, może nawet kilku eksperymentów. No i jeśli Slash kojarzy Wam się z hitami do wspólnego śpiewania, to tu ich nie znajdziecie.
Nigdy też nie pokocham wokalu Kennedy’ego. Warsztatowo jest rewelacyjnie, skala również potężna, ale czegoś brakuje. I pewnie zabrzmi to niczym frazes, ale po prostu nie czuję w jego głosie emocji. A przecież i przyjęta forma nagrywania, i poszczególne utwory (np. „Spirit Love”) dawały duże pole do popisu.
Trzy single – „The River is Rising”, „Fill My World” (z zastrzeżeniem, że riff to mały autoplagiat, posłuchajcie sami) i „Call of the Dogs” – reprezentują to, czym ten album jest. To dobra, gitarowa płyta, zagrana z myślą o fanach rocka sprzed kilku dekad. Chociaż, czy spodziewaliśmy się czegoś więcej?
Ocena (w skali od 1 do 10) 6 cylindrów
🎩🎩🎩🎩🎩🎩
Michał Koch
Tracklist:
1. The River Is Rising
2. Whatever Gets You By
3. C’est La Vie
4. The Path Less Followed
5. Actions Speak Louder Than Words
6. Spirit Love
7. Fill My World
8. April Fool
9. Call off the Dogs
10. Fall Back to Earth