IKS

Setki bobrów | reż. Mike Cheslik | film [Recenzja] dystr. Mayfly

setki-bobrow-recenzja

No i co ja mam Wam napisać?

„Setki bobrów” to nie jest raczej film, do którego będę w stanie wszystkich przekonać. Pierwszy akapit, pierwsze kilka zdań recenzji i już będziecie wiedzieć, czy chcecie ten film zobaczyć, czy nie. Bo to jest moim zdaniem ten rodzaj obrazu, który w pewnych kręgach będzie otoczony kultem i uwielbieniem, a w niektórych pogardą i infamią.

Niemniej chcę być fair i nie będę Was trzymał dłużej w niepewności. Czy warto zobaczyć „Setki bobrów”? Moim zdaniem zdecydowanie tak! Dlaczego?

 

zdj. materiały prasowe

 

Trochę czuję się jak zdarta płyta powołując się na ten argument, ale przede wszystkim dlatego, że jest on zabawny. To zaleta, którą ostatnimi czasy zdecydowanie za często przywołuję, ale też uważam, że jest to nie tyle świadectwo dla mojego braku elokwencji, co dla branży filmowej, która taśmowo produkuje komedie, które komediami są tylko z nazwy. Trafić w nich na naprawdę zabawny powód do szczerego i niekontrolowanego śmiechu, to jak wygrać w totka. A ja, że od lat nic nie wygrałem, to przestałem grać.

Tymczasem, przy okazji „Setek bobrów” wybuchałem śmiechem częściej niż przy – aż sam nie wiem ilu widzianych wcześniej – filmach z etykietą komedii. Jest to o tyle dziwne, że humor o którym tu mówimy to czysty, pierwotny slapstick opierający się na tym, że ktoś upadł, został uderzony, bądź wykazał się nierozsądkiem. Trudno tu szukać jakichś dowcipnych dialogów, bo tych w filmie po prostu nie ma. „Setki bobrów” są bowiem hołdem złożonym początkom kina komediowego, które było jeszcze nieme i czarnobiałe, a jego gwiazdami byli Charlie Chaplin i Buster Keaton. Jeśli w zasadzie tych tuzów slapsticku połączymy z absurdalnymi gagami z Merry Melodies (przepraszam, ale nie mogę się zdobyć na użycie polskiego tłumaczenia), to mamy idealne odniesienie do tego, czego po „Setkach bobrów” możemy się spodziewać. Nawet główny bohater – Jean Kayak to w zasadzie czarno – biała i niema hybryda myśliwskiej natury Elmera Fudda i pomysłowości oraz nieporadności Wile E. Coyote’a. Przynajmniej na początku swojej drogi.

 

zdj. materiały promocyjne

 

No tak, wypadałoby w sumie wspomnieć parę słów o fabule, choć ta niespecjalnie przeszkadza w zabawie, a w trzecim akcie nawet może pozytywnie zaskoczyć.

Dostajemy w nim bowiem rozwiązanie wątków z początku filmu, które są tak kreatywne, że zdaje się, iż mogły powstawać pod wpływem „ziołowych” papierosków.

 

A co do fabuły – „Setki bobrów” opowiadają historię producenta cydru, wspomnianego Jean Kayaka, który z dnia na dzień traci wszystko i musi od nowa odnaleźć się w świecie. Zmuszony okolicznościami rozpoczyna karierę myśliwego, a napotkawszy na swojej drodze córkę lokalnego sprzedawcy zyskuje w życiu nowy – oprócz przetrwania – cel, którym jest zdobycie jej ręki.

 

zdj. materiały prasowe

 

Na przestrzeni filmu towarzyszymy zatem Jeanowi w jego drodze od zera do bohatera, podczas gdy uczy się on grać pierwsze skrzypce w nowej roli.

Film w swojej formie jest zaskakująco prosty i oszczędny. Z tego co pisałem wiemy już, że jest on czarnobiały i niemy. Należałoby jednak też wspomnieć o innych jego aspektach. Takich jak na przykład ten, że postacie zwierzęce – takie jak tytułowe bobry, czy też psy, zające czy wilki – odgrywane są przez ludzi ubranych w zwierzęce kostiumy, rodem z programów dla dzieci. Ludzi nawet niespecjalnie udających, że są czymś innym, niż właśnie tym – przebranymi za zwierzęta aktorami. Dlatego poruszają się oni na dwóch nogach, czy też na przykład grają w wolnym czasie w karty.

 

Jednocześnie, pomimo nieskierowanej stricte do dorosłego widza estetyki nie powiedziałbym, że jest to film przeznaczony dla najmłodszego widza, bo i trup ściele się tu gęsto i, choć na ekranie pojawia się tylko trochę krwi, to jednak niektóre ze scen można by uznać za drastyczne.

 

Jednak wszystko, na czym film oszczędza w departamencie formy i treści, z nawiązką nadrabia, kiedy chodzi o to, co w komediach najważniejsze – dobrą zabawę. Obserwowanie perypetii Jeana – który najpierw uczy się polować, a potem optymalizować swoje techniki łowieckie, aby zyskać uznanie sprzedawcy i w konsekwencji zdobyć rękę jego córki – jest przezabawne. Zupełnie nieprzystające –  do rozmachu znanego choćby ze współczesnych filmów Disneya – środki, nie są czymś, na co trzeba przymknąć oko, a sprytnie stylistycznie rozegrane, stają się jednym z atutów filmu. W zasadzie jedyna rzecz, co do której mogę się przyczepić, ma związek z inspiracjami z których czerpali twórcy filmu.

 

zdj. materiały promocyjne

Będący scenarzystami Mike Cheslik i  Ryland Brickson Cole Tews (wcielający się też w główną rolę) wśród swoich inspiracji dla „Setek bobrów” wskazywali Merry Melodies i klasyczne kino slapstickowe (co widać i co jest filmu atutem) i niestety gry komputerowe.

Wpływ tych ostatnich widzimy w drugim, mającym problemy z dynamiką i ciągnącym się trochę akcie, w którym główny bohater usprawnia techniki łowieckie. Robi to niestety, w sposób jaki znamy z gier RPG, gdzie musimy mozolnie powtarzać te same czynności, dopóki nie zdobędziemy lepszych przedmiotów i umiejętności. Tę inspirację, twórcy mogliby zdecydowanie sobie darować. Zamiast tego powinni raczej pomyśleć nad złożeniem hołdu technice tak zwanego „montażu”, gdzie przy przygrywającej mobilizująco muzyczce bohater rozwija swoje umiejętności. Pozwoliłoby to nam oszczędzić sobie czasu poświęconego na oglądanie jak Jean Kayak… „farmi”.

 

No i to tyle. Koncepcja, fabuła i wykonanie „Setek bobrów” to w większości rzeczy tak proste, że aż zaskakujące jest, iż tak świetnie działają. Seans daje ogrom radości, zabawy i jak pisałem na początku, każdemu kto nie wstydzi się przed sobą przyznać, że dobry slapstick jest zawsze w cenie – film mogę gorąco polecić.

 

I tylko, kiedy skończyłem się już śmiać, naszła mnie taka smutna refleksja. Skoro tak niewiele  trzeba do zrobienia dobrej komedii, dlaczego myśląc o dobrych, zabawnych filmach z tego gatunku, musze sięgać pamięcią tak daleko do wspomnień o takich klasykach jak „Chłopaki nie płaczą” na rodzimym podwórku, czy „Czy leci z nami pilot”, idąc bardziej międzynarodowo? Czy dobre, powszechnie znane komedie nie powstają, czy to ja żyję gdzieś pod kamieniem?

 

Ocena: 5/6

Adrian „Kosa” Kosiorek

 

 


 

ZAPISZ SIĘ DO  NASZEGO NEWSLETTERA WYSYŁAJĄC MAIL NA:  sztukmixnewsletter@gmail.com

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

👉 Twitter

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz