Kiedy poprzednim razem Schiller, a właściwie Christopher von Deylen z towarzyszącymi mu muzykami wystąpili w Polsce, w naszym kraju panowała bardzo specyficzna atmosfera. Zespół zagrał dzień po zabójstwie ówczesnego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Tamten koncert, w warszawskim Palladium, był siedzący, instrumentalny, z wizualizacjami i pod wieloma względami różnił się od tego, który obecnie miał miejsce w Progresji.
Zanim jednak skupię się na występie gwiazdy wieczoru, koniecznie muszę napisać kilka zdań o supporcie. Był nim Michał Łapaj, znany przede wszystkim jako muzyk Riverside. Promował on rewelacyjny, solowy album „Are You There”. Biorąc pod uwagę, że koncerty promocyjne tejże płyty można policzyć na palcach jednej ręki, było to nie lada wydarzenie i gratka dla wszystkich, których ten album zachwycił. Swój czterdziestominutowy set rozpoczął od utworów instrumentalnych, mających charakter improwizacji, w których na perkusji wspomagał go Artur Szolc. Jednak to druga część występu była czymś czego kompletnie się nie spodziewałem. W pewnym momencie na scenę wszedł Mick Moss, wokalista Antimatter. Co prawda Moss zaśpiewał gościnnie na płycie Michała, ale to, że udało się go ściągnąć na koncert w Polsce, było dla mnie ogromną niespodzianką. Szkoda tylko, że publiczność czekająca na występ Schillera nie zdawała sobie sprawy z jakim wokalistą ma do czynienia. Jego wejście na scenę nie wywołało właściwie żadnej reakcji. Muzycy wykonali „Flying Blind” po czym na scenie pojawiła się, jako kolejny gość, Bela Komoszyńska – i tutaj reakcja widowni, w postaci braw, była już zdecydowanie bardziej entuzjastyczna. Bela przepięknie wykonała „Shelter”, by ponownie ustąpić miejsca przy mikrofonie Mossowi. Wtedy wybrzmiał w mojej opinii jeden z najpiękniejszych utworów poprzedniego roku, czyli „Shattered Memories”. Totalnie odleciałem. Ten magiczny moment okazał się również zwieńczeniem całego występu.
Właściwie punktualnie o 21-szej swój set rozpoczął Schiller. Klub Progresja może nie był wypełniony w całości, niemniej występ zgromadził pokaźną liczbę fanów zespołu. Początkowo na scenie Christopherowi von Deylenowi towarzyszyli – na gitarze Guenter Haas i grający na perkusji Gary Wallis (jako muzyk sesyjny brał udział w nagraniach albumu „The Division Bell” Pink Floydów). Panowie rozpoczęli od utworu, który był pierwszym singlem zespołu. Mowa oczywiście o „Das Glockenspiel”. Kolejnym utworem był mocno transowy „Mitternacht”. Zresztą hipnotyczny, elektroniczny klimat to coś oczywistego w twórczości Schillera. Zespół płynnie przeszedł, w reprezentujące album „Morgenstund”, połączone ze sobą Baum des Lebens i „Lichjahre”. Po tym instrumentalnym wprowadzeniu na scenie pojawiły się panie. Tricia McTeague oraz Ro Nova, które zaczęły czarować swoimi wokalami w „Ruhe”. To kolejny wielki hit zespołu, a w połączeniu z „West End Girls” Pet Shop Boys zrobił naprawdę robotę. Piękne, zmysłowe „Let Me Love You” (zaśpiewane przez Tricię) i „Don’t Go” (zaśpiewane przez Ro Nova) wprowadziły publiczność w chillowy nastrój. Przy „Paradise” zrobiło się nastrojowo i wakacyjnie, a przy „What’s Coming” tanecznie i dyskotekowo. Po nich panie zeszły ze sceny, a panowie ponownie powrócili do transowych klimatów w utworze „Schiller”.
Co ciekawe dopiero po nim nastąpiła pierwsza interakcja zespołu z publicznością. Christopher dość lakonicznie przywitał się ze wszystkimi i podziękował za udział w koncercie. Przedstawił również towarzyszących mu gitarzystę i perkusistę. Panie oczywiście też przedstawił, ale w dalszej części występu. „Ultramalin”, „Metropolis” i „Sommerregen” to przedstawiciele instrumentalnej części setu. W ich trakcie chyba już każdy uczestnik koncertu złapał odpowiedni dyskotekowo-taneczny flow. Później miał miejsce kolejny ciekawy mix, w „Rubinrot” Tricia i Ro Nova zapodały wokalnie „Personal Jesus” Depeche Mode. Fajnie to zażarło. W trakcie „Miracle” zrobiło się ponownie nastrojowo i bardzo… seksownie. Tricia McTeague ma w swoim głosie mnóstwo erotyzmu. Kolejne „Try” zaprosiło publiczność do tanecznych podrygów, by bardzo płynnie przejść w chyba największy hit Schillera „Leben..I Feel You”. Wiadomo, w jego trakcie publika była już pobudzona na maksa to i utwór został bardzo dobrze przyjęty. „Playing With Madness” był za to gratką dla wszystkich fanów Genesis, został w niego wpleciony fragment ich wielkiego przeboju „Mama”. „I’ve Seen It All” to kolejny przedstawiciel wakacyjnych-dyskotekowych klimatów. W „In Beetwen” męski głos z oryginału został zastąpiony przez Tricię, której wokal został przetworzony przy użyciu… vocodera. Podstawowy set zakończył „Over You”.
Pierwszym wykonanym przez zespół bisem był przebojowy „Breath”, po którym wybrzmiał bardzo mocno zmieniony w porównaniu z oryginałem Dream Of You, gdzie ponownie został użyty vocoder. Zwieńczeniem całości był zaśpiewany przez Tricię taneczno – hymnowy „Dancing In The Dark”. Nikt tutaj nie kokietował publiczności długimi przemowami. Cały występ można wręcz potraktować trochę jak dwugodzinny dance’owy set, a przecież o dobrą zabawę przede wszystkim chodziło tego wieczoru.
Na wstępie napisałem, że ten koncert mocno różnił się od tego z 2019 roku. I tak właśnie było. Teraz panowała zupełnie inna atmosfera. Chillowo-wakacyjno-taneczny klimat wprowadził wszystkich uczestników w mega radosny nastrój. I przede wszystkim nikt nie siedział! Bardzo dużo dobrego, w odbiorze całości, wniosły również wokale pań. Nie było również wizualizacji, a jedynie dość skromna jak na Schillera gra świateł. Niemniej to był bardzo relaksujący koncert, po którym człowiek tanecznym krokiem, z uśmiechem na ustach, wracał do swoich czterech ścian… A może to akurat była kwestia wypitego alkoholu? To pytanie pozostawię bez odpowiedzi.