Ciężko powiedzieć, gdzie zawędrowałbym muzycznie, gdyby nie Pink Floyd. Nie będę jednak ukrywał, że dość długo trwał cały proces mojego oswajania się z ich twórczością. Dziś to dla mnie jeden z najważniejszych zespołów w historii muzyki i bez wątpienia drogowskaz dla wielu innych artystów. W tym roku obchodziliśmy okrągłą, osiemdziesiątą rocznicę urodzin klawiszowca grupy, Richarda Wrighta, który zmarł we wrześniu 2008 roku. Z tej okazji ukazało się wznowienie jego debiutanckiego, solowego albumu „Wet Dream”, za którego remix odpowiada sam Steven Wilson.
Lider Porcupine Tree oprócz tego, że jest bardzo płodnym artystą, zajmuje się także produkcją i odświeża naprawdę klasyczne płyty. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Szczerze powiem, że ciężko byłoby mi sobie wyobrazić, by ktokolwiek inny miał to zrobić. Oryginalnie producentem „Wet Dream” był Rick Wright we własnej osobie.
Okoliczności, w których powstawał ten album, nie były najszczęśliwsze. Choć grupa Pink Floyd rok wcześniej wypuściła w świat doskonały album „Animals”, to atmosfera w zespole nieustannie gęstniała. Roger Waters niemal w całości przejął kompozytorskie stery, co nie do końca podobało się pozostałym muzykom. Nie powinno więc dziwić, że postanowili oni rozwijać swoje solowe kariery. Prekursorem był właśnie Rick Wright, który w styczniu 1978 roku wszedł do francuskiego studia Super Bear Studios, aby zarejestrować „Wet Dream”. Gdy skończył pracę, w ślad za nim poszedł David Gilmour, który w tej samej lokalizacji nagrał swój debiut zatytułowany – po prostu – „David Gilmour”.
„Wet Dream” to dziesięć kompozycji (w większości instrumentalnych) skomponowanych i wyprodukowanych przez Wrighta. Wyjątkiem jest „Pink’s Song”, za który odpowiada Juliette, ówczesna żona klawiszowca. Na pewno jest to album bardzo w duchu Pink Floyd. Zresztą to właśnie w solowych dokonaniach jego członków doskonale słychać, że na ich uniwersalny i wyjątkowy styl wpływała nie tylko postać Rogera Watersa, choć on sam bardzo wierzy w to, że jest inaczej. Otwierający „Mediterrean C” to kompozycja w klimacie „The Dark Side of the Moon”. Mamy tu wyrazistą partią syntezatorową, pojawia się także saksofon. Zresztą na tym krążku ten instrument pełni wiodącą rolę, obok instrumentów klawiszowych („Cat Cruise” czy zamykający jazzujący „Funky Deux”). Autorem tych partii jest natomiast Mel Collins, znany m.in. z występów w King Crimson.
„Against The Odds” zaczyna się z kolei od doskonałego duetu gitary klasycznej z fortepianem. To bardzo przyjemna ballada, która pozwala słuchaczowi „odpłynąć w nieznane”. Skoro w poprzednim akapicie wspomniałem o Melu Collinsie, to muszę też dodać, że gitarowe partie nagrał Snowy White, który był wówczas muzykiem koncertowym Pink Floyd. Był to oczywisty i bardzo dobry wybór. Wystarczy posłuchać „Summer Elegy” czy „Drop In From The Top” – to dla mnie dwa najlepsze kawałki na tym albumie. Pierwszy z nich nastrojowy, z gitarą slide, idealnie pasujący na sierpniowe, chłodniejsze wieczory, kiedy faktycznie powoli żegnamy lato. W drugiej propozycji są partie organów Hammonda (trochę funkujące, trochę może nawet reggae) i gitarowe solo. Jeśli ktoś zastanawiał się co Snowy White robi na trasie z Pink Floyd, tutaj otrzymał w pełni satysfakcjonującą odpowiedź.
Nie mogę też nie wspomnieć o okładce – zarówno oryginalnego wydania, jak i tego zremiksowanego. Ta pierwsza jest w duchu Pink Floyd. To oczywiste, ponieważ odpowiada za nią Hipgnosis. Ta współczesna – moim zdaniem – jeszcze bardziej pasuje do zawartości, bo to album z którym się „płynie”. Słuchając „Wet Dream” oczywiste są nawiązania do Floydów. To stały motyw towarzyszący nie tylko albumom Ricka Wrighta. Jednak w jakiś sposób Wright jest dla mnie postacią tragiczną w obozie Pink Floyd. Był obecny, podobnie jak Nick Mason i Roger Waters, niemal od początku istnienia grupy, ale w wyniku niesnasek i poniekąd na własne życzenie, został z niej wyrzucony na etapie nagrywania albumu „The Wall”. Dopiero na „The Division Bell” wrócił oficjalnie. To jak dobrym był kompozytorem pokazują wczesne dokonania zespołu. Utwory takie jak „Remember a Day”, „The Great Gig in the Sky” czy „Us and Them” to pierwsze przykłady z brzegu.
„Wet Dream” to najlepszy album spośród tych, które członkowie Pink Floyd stworzyli na własny rachunek. Richard Wright przecierał szlaki kolegom. Szkoda więc, że na następną propozycję (i jak okazało się – ostatnią) klawiszowca trzeba było czekać prawie 20 lat. W tym roku minie 15 lat od jego śmierci. Gdyby żył, pewnie nagrałby z przyjaciółmi singiel „Hey Hey Rise Up”, a potem myślał o reaktywacji Pink Floyd. Czy Panowie ruszą w trasę? Czas pokaże. Jedno jest pewne – „Wet Dream” pokazuje, jak istotnym elementem układanki w zespole był Rick Wright. A warto przypomnieć sobie ten album, choć od jego premiery minęło 45 lat.
P.S. 22 września, w 45. rocznicę premiery tego albumu ukaże się on na winylu i Blu-Ray.
Szymon Pęczalski
Ocena [w skali szkolnej 1-6]: 6 śródziemnomorskich pejzaży
🌅🌅🌅🌅🌅🌅
Lista utworów:
1. Mediterrean C
2. Against The Odds
3. Cat Cruise
4. Summer Elegy
5. Waves
6. Holiday
7. Mad Yannis Dance
8. Drop In From The Top
9. Pink’s Song
10. Funky Deux
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: