Nie ukrywam, że powrót gitarzysty Johna Frusciante do składu Red Hot Chili Peppers to dla mnie jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych ostatnich lat. Wydarzenie, na które czekałem, choć od razu zaznaczę, że albumy nagrane z Joshem Klinghofferem całkiem lubię i chętnie do nich wracam. Cieszyłem się więc dlatego, że skład Kiedis-Flea-Frusciante-Smith odpowiada za najlepsze wydawnictwa w dyskografii i w tej konfiguracji panowie czują się po prostu… najlepiej. Nic więc dziwnego, że w studiu nagraniowym, po kolejnym powrocie „syna marnotrawnego”, zarejestrowali ok. 50 utworów. Kto by jednak się spodziewał, że Papryczki swoim fanom zafundują w ciągu jednego roku dwa albumy. I to jeszcze wypchane muzyką po same brzegi.
W kwietniu na rynku pojawił się „Unlimited Love”. Płyta, być może, zbyt „bezpieczna” muzycznie dla niektórych, która miała przede wszystkim zasygnalizować, że muzycy RHCP żyją i mają się całkiem dobrze. Pół roku później premierę ma natomiast „Return of the Dream Canteen”. Wydawnictwo bardziej eksperymentalne, choć bez przesady – Red Hoci nagle nie zrobili gatunkowego obrotu o 180 stopni. Trzymają się swojego kursu, przemycając gdzieniegdzie jakieś nowinki.
Czym więc różnią się od siebie dwie tegoroczne płyty amerykańskiego kwartetu? Tym, że na „Unlimited Love” udało się zgrabnie słabsze momenty ukryć, a na „Return…” – niestety – obniżkę formy, zwłaszcza w drugiej części całości, słychać mocniej. Mam tu na myśli numery w stylu „Roulette”, „Afterlife”, „Shoot Me a Smile” czy „Handful”. Nie są to może kompozycje, które nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego, ale bardziej pasowałyby i zasłużyłyby na strony B singli, niż na miejsce na pełnowymiarowym albumie. Nie drażnią, jednocześnie nie dołączą do streamingowej playlisty typu „Red Hot Chili Peppers – Best of”. Wolałbym zapomnieć także o dwóch nieudanych utworach: ckliwym „La La La La La La La La” oraz mocno elektronicznym „In the Snow”, w którym ja nie czuję zupełnie ducha RHCP. W dodatku umieszczono tu mówioną wstawką Kiedisa – pomysł kompletnie chybiony. Najgorzej, że zamykacz trzynastego studyjnego krążka grupy trwa prawie sześć minut i się niesamowicie dłuży…
Dobra, udało się uporać z tymi słabszymi fragmentami „Return of the Dream Canteen”, to teraz można poświęcić więcej miejsca na te wyróżniające się, ale „in plus”. Pierwszym singlem „Tippa My Tongue” zostałem „kupiony” od razu. Tak, to niewątpliwie Red Hoci w pigułce. Wszystko buja, słychać radość, a refren nie wychodzi z głowy przez kolejne tygodnie. Zdecydowanie „funky monks are on the run”. Jeszcze lepsze wrażenie zrobiła na mnie druga zapowiedź następcy „Unlimited Love”. „Eddie” to piękny hołd dla zmarłego w 2020 roku Eddiego Van Halena. Utwór po prostu „płynie”, a solówka Johna Frusciante z cyklu „palce lizać”. Końcowego efektu nie psuje nawet początkowa zagrywka identyczna do tej z „By The Way”.
Reszta recenzji pod filmem
Bardzo lubię, kiedy Papryczki idą w kierunku bardziej czadowym. Na „Return of the Dream Canteen” tę funkcję spełnia chociażby „Reach Out”, który jest – podobnie jak „The Heavy Wing” z poprzednika – oparty na wyraźnym kontraście (zwrotki delikatne, przyłożenie w refrenie). Sporo ognia dostajemy także w „Carry Me Home” – duch Jimiego Hendrixa jest tu niewątpliwie obecny. Nie mógłbym także zapomnieć o pięknie funkującym „Fake As F@ck”, gdzie kluczową rolę spełniają dęciaki, a grupa daje się ponieść muzycznemu szaleństwu. Czemu takich kompozycji nie ma tu więcej? No, czemu? W swoich notatkach „plusik” postawiłem również przy „My Cigarette”, który zdecydowanie nie jest „redhotowy”. Oszczędny, elektroniczny i jeszcze z solówką saksofonu na koniec. Z zaskoczeń wskażę jeszcze na „Bag of Grins”. Numer cięższy, ale wciąż przebojowy. I podlany psychodelicznym sosem. Idealnie koresponduje z okładką „Return of the Dream Canteen”.
Jeśli mam być szczery, z początku album trochę mnie odrzucił. Później moja optyka na to wydawnictwo się ciut zmieniła. Wciąż jednak uważam, że odpowiedniejszym posunięciem ze strony zespołu Red Hot Chili Peppers byłoby wydanie w 2022 roku jednego krążka, zawierającego – dajmy na to – z 13 utworów, niż dwóch „kolosów”. Nie od dziś bowiem wiadomo, że lepszy niedosyt niż przesyt.
Ocena [w skali szkolnej 1-6] 3 papryczki
🌶️🌶️🌶️
Szymon Bijak
Lista utworów:
1. Tippa My Tongue
2. Peace and Love
3. Reach Out
4. Eddie
5. Fake as Fu@k
6. Bella
7. Roulette
8. My Cigarette
9. Afterlife
10. Shoot Me a Smile
11. Handful
12. The Drummer
13. Bag of Grins
14. La La La La La La La La
15. Copperbelly
16. Carry Me Home
17. In the Snow
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1
Ten post ma 4 komentarzy
Chyba sobie zrobię z tych dwóch płyt jedna i będę bardzo zadowolony!
To jest bardzo dobra płyta. Pozwolę sobie nie zgodzić się co do Roulette, Alterlife, Shoot me a Śmiałe. Szczególnie Alterlife ma bardzo dobrą linię basu, Roulette świetny chill od początku. Eddie nie rozumiem zachwytu, taki Red hotowy standard, solidna robota ale bez iskry. Za to warto wyróżnić The Drummer, Bella. Nie wspominam już o Carry me home, Fale as Fu@k. Bardzo dobre kompozycje, odważnie zaaranżowane, na pewno trudno dostrzec przy pierwszym odsłuchu. Dla mnie rewelacja.
zgadzam się z Panem Tomaszem ponieważ również podobają mi się takie utwory jak Afterlife bella Carry my Home The drummer fake as fu@k oraz my cigarete i in The snow nie są to żadne osłabienia tylko bardzo dobre piosenki których jak dla mnie się świetnie słucha i to prawda że Red Hoci odlatują z tymi kawałkami ale ja jako największy ich Fan od dziecka czuje że to Zajebiste ponieważ próbują czegoś nowego a nie w kółko to samo w latach 90 grali oni rok a teraz przeszli na taki dobry Alt Rock co jest super jak słucham sobie Unlimited Love lub Return of The Dream centeen to łezka mi z oka leci to jest tak genialne Jak zmiana premiera z Pinokia na Tuska Pozdro 2023
Przepraszam za ortografie nie zauważyłem błędów