Po licznych zmianach scenariuszowych i reshootach na Netfliksie wylądował thriller „Kobieta w oknie”, z Amy Adams jako psycholożką cierpiącą na agorafobię. Film z voyeurystycznym zacięciem opowiada o pogubionej emocjonalnie czterdziestolatce, która nie jest w stanie opuścić swojego nowojorskiego apartamentowca. Z braku lepszego zajęcia zaczyna obserwować życie sąsiadów. Pewnej nocy chwyta za kamerę z obiektywem zmiennoogniskowym i staje się świadkiem morderstwa po drugiej stronie ulicy.
Pierwszy akt filmu okazuje się mocny pomimo generycznie wybrzmiewającej fabuły. Z początku wszystko krzyczy w „Kobiecie…”: „Okno na podwórze” – inspiracje twórców można poznać po jednej nutce. Reżyser Joe Wright chętnie przywołuje fragmenty starych, często czarno-białych dreszczowców, a fragment filmowego monumentu z Jamesem Stewartem odbija się w jego kamerze już w kilka minut po tym, jak włączamy przycisk „play”. Twórcom dobrze znane są pojęcia jak samoświadomość czy samozwrotność, a widzowie intuicyjnie sklasyfikują „Kobietę…” jako film metafikcyjny. Czy słusznie? Po części tak, bo autorefleksja i cytaty z Hitchcocka wprost wylewają się z ekranu. Ja sam po scenie z facjatą Stewarta i ekranem na ekranie pomyślałem, że czeka mnie jazda pełna wtórnych pomysłów i „uzasadnionych” zapożyczeń. Niemniej umieszczenie akcji nie w połowie ubiegłego wieku, a w czasach współczesnych nadaje filmowi pewien kontrastowy rytm.
Na pewno nie brakuje w filmie klisz i oczywistości.
Większość wydarzeń rozegrano podczas przewidywalnie ulewistej, dla bohaterki bezsennej nocy, a do piwnicy – zamkniętej na cztery spusty – lepiej się nie zapuszczać. Sama Anna Fox to typ tragicznej samotnicy, która próbuje uciec bolesnej przeszłości – jakżeby inaczej. Na anglojęzycznym plakacie filmu słowo „Woman” przecięto nożem na pół, jak to uczynił Macario Gómez Quibus z „Psychozą” w 1960 roku. Dlaczego? Bo tytułowa kobieta w oknie to postać pokaleczona psychicznie. Długo nie dowiadujemy się, co wywołało w Annie wpółobłąkane stany, a kiedy tajemnica wychodzi na jaw, niestety – zwrot nie jest zbyt wyszukany, nosi znamiona sztampy.
Sztampowy jest też finał „Kobiety w oknie”, który dla wielu będzie najsłabszym ustępem z filmu.
Zakończenie nie przynosi porywistej, narracyjnej wichury – punkt kulminacyjny całej intrygi ani ziębie, ani grzeje, zupełnie się rozmywa. To konkluzja, której brakuje większego pie**olnięcia. Scenariuszowo film okazuje się zaskakująco blady. Niby życie tchnęło w niego świetne kino („Psychopata” Amiela, „Świadek morderstwa”), ale całość wypada chwilami anemicznie. Wyszło Wrightowi neo-noir ze średniej półki, murder mystery z zagadką kryminalną, którą niektórzy rozpracują jeszcze w toku seansu. Pomaga filmowi, że doprawiono go szczyptą De Palmy, choć nie jest on równie trzymający w napięciu, jak chociażby „Body Double” (z podobnym motywem voyeuryzmu i podglądania sąsiadów).
Ocenę końcową obniżają błędy logiczne:
Anna przedstawiona zostaje jako kinomanka z głową pełną filmów, ale widzimy, jak bezmyślnie googluje nazwisko Jane Russell (rzekomo zamordowanej sąsiadki), nie kojarząc go z aktorką i symbolem seksu lat 50. Bezsensownie rozpisana okazuje się postać Davida (Wyatt Russell) – mężczyzny, któremu Anna wynajmuje piwnicę w swoim domu. W jednej chwili jest on najsympatyczniejszym gościem pod słońcem, a następna scena przedstawia go jako zakamuflowanego kryminalistę i potwora w jednym.
Z tym średnich lotów scenariuszem pracuje aktorska śmietanka.
W kreacji Adams wybrzmiewają na przemian patos, szaleństwo i chęć wyjścia na prostą. Anna bywa bezradna wobec swoich wewnętrznych demonów, ale w walce z nimi nigdy się nie poddaje. Dużo ciepła i kolorytu wnosi do filmu Julianne Moore, występująca jako tajemnicza Jane – aktorce, którą widzimy na ekranie zaledwie kilka minut, przypadło w udziale kilka najzabawniejszych kwestii dialogowych (np.: „Jesteś doktorem od głowy i cierpisz na agorafobię? To dopiero plot twist”).
Wright ma szczęście, że do współpracy przydzielono mu kapitalną obsadę:
ciężko o zły krok, kiedy na planie reżyserujesz między innymi Gary’ego Oldmana i Jennifer Jason Leigh. Siłą „Kobiety w oknie” okazuje się też niespokojna muzyka autorstwa Danny’ego Elfmana („Sok z żuka”) oraz praca operatorska. Bruno Delbonnel obrazuje film po mistrzowsku, stawiając na grę światłocienia, art-house’owe kompozycje kadru i nutę surrealizmu. Świetne są zderzenia ujęć ze śpiącą Amy Adams na pierwszym planie i przebitkami z oglądanych w telewizji filmów w tle. W tym meta-geście przytoczone zostają fragmenty Hitchcockowskiej „Urzeczonej”, „Laury” Otto Premingera czy „Mrocznego przejścia” z Lauren Bacall i Humphreyem Bogartem. Jedną z najatrakcyjniej sfilmowanych scen jest ta, w której Anna doświadcza wizji ośnieżonego wraku samochodu w swoim salonie. Wnętrze mieszkania bohaterki zawsze zdaje się oświetlać przeszywające światło księżyca.
„Kobietę w oknie” zainspirowała masa starszych produkcji,
a największy wpływ na fabułę wywarły klasyki Hitchcocka. Gdzieś między „Oknem na podwórze” a „Urzeczoną” gubi się też nawiązanie do „Zawrotu głowy” – który, oczywiście, kładzie projekt Wrighta na łopatki. W obu filmach bohaterowie cierpią z powodu schorzenia, które zniekształca ich obraz świata, nie pozwala zobaczyć, co naprawdę dzieje się wokół – pokonanie tych przeciwności okazuje się walką o życie.
Ocena (w skali od 1 do 10) 6 okien
🪟🪟🪟🪟🪟🪟