Z recenzją nowej płyty artysty, którego bezgranicznie uwielbiam (bezdyskusyjne top 3) wiążą się dwojakie zagrożenia: albo bezkrytycznie zaakceptuję wszystko, co właśnie stworzył albo przeciwnie – w oczekiwaniu ideału zacznę kręcić nosem na te czy inne aspekty płyty. Dodatkowo Peter Gabriel nie ułatwił roboty recenzentom. Utwory sukcesywnie co miesiąc – po jednym przy pełni księżyca – publikowane były od roku. Każdy w dwóch mixach Bright side i Dark side.
Najstarsze z nich znam prawie tak dobrze jak resztę jego twórczości. Tym samym w dniu premiery 1 grudnia ekscytacja z powodu nowego materiału miała prawo nieco zwietrzeć. Wreszcie Peter Gabriel w swoich mediach społecznościowych do każdej z publikowanych piosenek dodał autorski komentarz. Wiemy zatem „co autor chciał powiedzieć” w każdej z nich. Wiadomo, że choć nie jest to typowy concept album, to motywem przewodnim płyty jest poczucie połączenia, jedności z otaczającym światem. Czyli wszystko już napisano, powiedziano i nagrano. Proponuję zatem inny klucz.
Twórczość Petera Gabriela trochę na siłę można podzielić na 3 okresy: cztery pierwsze płyty bez tytułu to poszukiwanie po odejściu z Genesis własnego miejsca i środków wyrazu. Kolejne dwie „So” i „Us” to okres największego sukcesu komercyjnego. Wreszcie na przełomie tysiącleci rozpoczął się rozdział jak dotąd ostatni: najdłuższy, ale opatrzony zaledwie jedną pełnoprawną płytą „UP” z premierowym materiałem, gdzie Peter Gabriel nie posiłkował się głosami lub współkompozycjami innych artystów – za takie wydawnictwa uważam „Ovo:The Milennium Show” i „Big Blue Ball”. W ostatnich latach powstawały różne kompilacje w tym złożone z niepublikowanych na płytach artysty piosenek do filmów („Rated PG”) oraz płyty z coverami nagranymi przez Petera Gabriela, bądź zawierającymi utwory Gabriela nagrane przez innych. W tym kontekście „I/O” jest pierwszym od 2002 roku w pełni autorskim wydawnictwem. Ogrom czasu i oczekiwań, ale warto było.
Brzmieniowo płyta kontynuuje patenty z „UP” z nieco większym udziałem utworów kameralnych z ostatnich projektów. Najmocniejsze punkty tej płyty („The Court” ze wspaniałym połamanym rytmem i różnorodnością melodii w drugiej części utworu czy „Live and Let Live” z beatlesowskimi smyczkami) są mocno osadzone w późnych dokonaniach artysty.
Natomiast oprócz utworów wyraźnie powiązanych z ostatnim okresem twórczości Gabriela, bardzo wyraźnie dają się wyodrębnić nawiązania do wcześniejszych nagrań. W skocznym „Road to Joy” pobrzmiewają wibracje z „Kiss That Frog” lub „Digging in the Dirt”. „Love Can Heal” nosi wyraźne piętno Mercy Street. Utrzymane w średnim tempie „This is Home” klimatem nawiązuje do niektórych utworów z płyty „Us”. Zaś kończący płytę „Live and Let Live” końcówką śpiewaną przez Soveto Gospel Choir nawiązuje do „Shaking the Tree”. Do starszych utworów Peter Gabriel sięga rzadziej. Ślady wcześniejszej twórczości pojawiają się w początkowej fazie „Four Kinds of Horses”. Utwór zaczynający się intrem rodem z „San Jancinto” rozwija się jednak w dalszej części w kierunku brzmień znanych z późniejszych nagrań artysty.
Czego więc nie ma na nowej płycie? Nie znajdziemy na niej typowych dla Petera dysonansów dźwiękowych i skoków dynamiki w rodzaju Intruder, czy „Signal to Noise”. Próżno szukać utworów rodem z wodewilu i quasi-nowofalowych „rockerów” w rodzaju „DIY”. Nie ma też odwołań do celtyckich brzmień i plemiennych rytmów. Wydaje się więc, że artysta przygotował płytę z esencją swojej estetyki.
Jaki jest więc ten album? Powstała świetna płyta pełna pięknych dźwięków. Przede wszystkim album jest bardzo równy. Nie ma w nim odstających poziomem wypełniaczy (najsłabiej muzycznie wypada chyba ogromnie emocjonalny poświęcony matce artysty „And Still”), ani hitów na miarę „Sledgehammer” (jakiś potencjał do podśpiewywania mają tytułowy „i/o” i otwierający płytę „Panopticom”). Nie ma też zbytnich zaskoczeń nie tylko ze względu na odważny sposób publikacji (ciekawe ile osób kupi teraz album na nośnikach – a warto, gdyż płyta jest bardzo estetycznie wydanym digipackiem, a utwory stanowią spójną całość z obrazami towarzyszącymi notce o każdym utworze). Artystę wspiera sprawdzona grupa przyjaciół muzyków z Tony Levinem, Davidem Rhodesem i Manu Katche na czele. Peter Gabriel czerpie ze swojego dorobku garściami, a trzeba też pamiętać, że geneza niektórych utworów sięga nawet 1995 roku.
Z tyłu głowy pozostaje jednak pytanie: czy płyta nie jest czymś w rodzaju podsumowania własnej twórczości? Patrząc na częstotliwość publikacji, przewodni motyw rozrachunku, ale i pogodzenia się ze światem, kolejnego premierowego albumu może już nie być. Obym się mylił, bo artysta nadal jest w świetnej formie. Nawet jeśli mam rację, to jest też dobra wiadomość: każdy z podokresów Gabriel podsumowywał wspaniałą płytą koncertową. Na razie możemy cieszyć się bardzo udanym albumem – najlepiej słuchanym w całości.
P.S. Pół gwiazdki odejmuję za zabraną 27.11 ostatnią nadzieję na niespodziankę na CD.
Ocena: 5,5/6
Michał Straszewicz
Lista utworów: Panopticom; The Court; Playing for Time; i/o; Four Kinds of Horses; Road to Joy; So Much; Olive Tree; Love Can Heal ; This Is Home ; And Still; Live and Let Live
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: