To był mój pierwszy koncert zagranicznego zespołu od marca 2020 roku. Paradise Lost – dzielnie supportowani przez Tides From Nebula – sprawili, że na twarzy wielu osób tego wieczora zagościł uśmiech. Organizatorzy wydarzenia, czyli firma Knock Out Productions, udowodnili, że da się grać koncerty w czasach dla nich niesprzyjających. Z racji utrudnień w logistyce do tej pory byliśmy ograniczeni do gwiazd z rodzimej sceny. Na szczęście wygląda na to, że powoli wracamy do świata i koncertów sprzed pandemii.
Tides From Nebula zagrali perfekcyjnie. Widziałem ich już na tej trasie, ale koncert w Hype Parku był pod pewnymi względami jeszcze lepszy niż ten w katowickim P23. Z fenomenalnego krążka „From Voodoo to Zen” wybrzmiały aż trzy numery („Ghost Horses”, „Dopamine” i „The New Delta”), a pozostałą część setlisty wypełniły kompozycje ze wszystkich poprzednich nagrań tria. Zakładam, że nie był to łatwy koncert dla Tidesów. Stylistycznie nie pasowali do gwiazdy wieczoru, a fani też byli wyjątkowo uciążliwi – chociaż rozumiem to, po tak długim oczekiwaniu na ulubiony zespół. Warszawiacy jednak odegrali swoje, ba, można powiedzieć, że nawet dali z siebie 120%. Udowodnili, że należą do czołówki polskiego gitarowego grania.
Aż w końcu nadszedł ten moment. Na scenę wkroczyli Paradise Lost, a Nick Holmes – frontman kapeli – z miejsce skradł serce publiki swobodną i zabawną konferansjerką.
W tym miejscu wspomnę tylko, że był to bardzo emocjonalny moment i czekałem na niego od dawna, szczególnie że nie dane mi było wcześniej dotrzeć na koncert Paradise Lost (grali przed Mansonem na Metal Hammer Festival w 2017, ale wybrałem wtedy piwo z przyjaciółmi). Podstawowa część koncertu inspirowana była niedawną koncertówką zespołu – „At the Mill” – która, podobnie jak koncert w Krakowie, zawierała przekrojowy (a mam na myśli prawdziwy przekrój przez dyskografię grupy, włącznie z etapem „syntezatorowym”) materiał. Usłyszeliśmy mięsiste „Widow”, „Fall From Grace” z najnowszej płyty studyjnej „Obsidian”, porywające „Faith Divides Us – Death Unites Us” oraz prehistoryczne „Gothic”. Następnie prawdziwe szaleństwo pod postacią zestawu „Shadowkings”, „One Second” (moim zdaniem najlepszy moment eventu) i „Ghosts”, które również uwielbiam.
Wydaje się Wam, że to już dość? Otóż Paradise Lost przygotowali jeszcze więcej: i „As I Die”, i „Requiem”, i „No Hope in Sight”.
Grande finale pod postacią bisów – „Darker Thoughts”, „So Much Is Lost”, „Beneath Broken Earth” i „Say Just Words”. Na zakończenie natomiast uwielbiane przez wszystkich „Embers Fire”. Końcówka koncertu odbiegła od setlisty znanej z „At the Mill”, co sprawia wrażenie, że zespół postanowił uczynić wieczór w Polsce równie wyjątkowym.
Muzyka Paradise Lost broni się w wersji live.
Riffy tną mocarnie (duża w tym zasługa gitarzystów Gregora Mackintosha i Aarona Aedy’ego), a chociaż akustyka pozostawiała na początku sporo do życzenia, to jednak wszystkie niedostatki wieczoru przyćmił fakt, że się udało, że koncert się odbywał. Mam nadzieję, wręcz wierzę, że to początek powrotu dużych tras koncertowych i wizyt zagranicznych zespołów w Polsce. Tak, COVID-19 zostanie z nami na długo, ale nie oznacza to, że nieodwracalnie pożegnaliśmy koncerty. Wszystko ma swój początek, to był tego typu event.
Ten post ma jeden komentarz
Zgadzam się z Tobą Michale. Świetni Tides i Paradise Lost. Miło się czytało ten artykuł