IKS

Opeth, Progresja, Warszawa, 16.09.2022 [Relacja], org. Knock Out Productions

opeth-relacja

Przekraczając 16 września próg Progresji na koncie miałem jak dotąd trzy koncerty szwedzkiej formacji. W ciągu ostatnich kilku lat fani Opeth musieli zadowolić się jedynie festiwalowymi występami, a takie, jak wiadomo, rządzą się własnymi prawami, co w połączeniu z niezbyt ambitnym podejściem grupy do wprowadzania zmian w setliście sprawiło, że na przestrzeni pięciu lat te widziane przeze mnie koncerty prawie się nie różniły.

Chyba nie trudno było sobie więc wyobrazić, że perspektywa klubowej wizyty w naszym kraju była w aspekcie granego repertuaru bardzo obiecująca, zwłaszcza, że trasa była kolejną częścią promocji wydanego już trzy lata temu „In Cauda Venenum” – najlepszego według mnie od ładnych paru lat wydawnictwa Szwedów. Tak też rozpoczął się koncert. Energiczne dźwięki „Dignity” jak grom przecięły tajemnicze intro towarzyszące wchodzącym na scenę muzykom. Niestety od samego początku o pomstę do nieba wołało nagłośnienie. Grzmiąca perkusja bez litości zabijała melodyjność granych utworów, a zwłaszcza „niedogłośnionych” klawiszy. Problem był co prawda stopniowo opanowywany, ale przyznaję, że trochę ciężko było mi się wczuć w klimat pierwszych kilku kompozycji, a ich dobór zadowalał, ponieważ skupiając się na przeważających przecież pozytywach, to ze sceny wydostawały się dźwięki istnej śmietanki w dyskografii zespołu. Zaraz po „Dignity” wybrzmiało „Heart in Hand”, a w zasadzie były to „Sveket Prins” oraz „Hjärtat Vet Vad Handen Gör”, bo Mikael Åkerfeldt utwory z ostatniego wydawnictwa swojej formacji wyśpiewywał w ich szwedzkich, czyli oryginalnych wersjach, co uważam za świetne posunięcie, bo macierzysty język wokalisty zabrzmiał wprost fantastycznie w swojej śpiewanej odsłonie.

 

Kolejne części setu dość przekrojowo objęły dorobek zespołu. Nie zabrakło rzecz jasna miejsca dla death metalowego oblicza Opeth. Zaraz po singlach z „In Cauda Venenum” publiczność cofnięta została do wczesnych lat dwutysięcznych, a to za sprawą genialnego, mrocznego do szpiku kości „The Lepper Affinity” i „Reverie/ Harleqin Forest”. Miła to była odmiana po ogranym do granic możliwości „Ghost Of Perdition”. Jednak jeśli mowa o tym okresie twórczości, to gwoździem programu stał się dla mnie przedstawiciel genialnego „Watershed” – „The Lotus Eater”. Kompozycja wprost stworzona do grania na żywo. Nie skłamię, jeśli powiem, że środkowa, tak bardzo progresywna klawiszowa część bezpośrednio sprawiła, że zacząłem słuchać Opeth. Splot czystego śpiewu i głębokiego growlu podszyty apokaliptycznymi riffami na słuchaczu nie pozostawia suchej nitki. Growl Mikaela to zresztą pewnego rodzaju fenomen. Może to zabrzmieć paradoksalnie, lecz jako osoba podchodząca z pewną dozą dystansu do tej techniki śpiewu z czystym sumieniem stwierdzam, że w jego wykonaniu jest niezwykle… przystępny. Przy starych kompozycjach warto się zatrzymać, bo zauważyłem, że te wokalnie idą Åkerfeldtowi znacznie lepiej niż większość później nagranych utworów, które teoretycznie bliższe powinny być obecnym zdolnościom wokalisty. Głos Szweda wydawał się niekiedy wymęczony, czasami łamiąc się na licznych wyżej śpiewanych partiach. To jednak tylko obserwacja, bo w przeciwieństwie do kulawego nagłośnienia, nie przeszkadzało mi to w odbiorze koncertu.

 

Zespół zagrał oczywiście „thebestofy”, na przykład klasyczne już niemal, a tak kontrowersyjne z początku „Sorceress”, czy legendarne wręcz „Deliverance”. Mimo, że to chyba najbardziej niezmienna pozycja z repertuarze formacji, to na żywo zawsze zwala z nóg sprzedając jeszcze leżącemu solidnego kopa, sprawiając, że koniec koncertu wynagradzał wszelkie możliwe niedociągnięcia. Jednak nie tylko „hitami” fanbase żyje. Pokręcona struktura Nepenthe ze świetnego Heritage wiła się między muzykami, racząc doskonałymi, rzemieślniczymi, a zarazem niezwykle zwinnymi solówkami Friedrika Åkessona. Doczekałem się „Moon Above, Sun Below”. Jak w żartach wspominał frontman, kompozycja jest tak trudna, że sam nie wie czemu ją nagrali. I faktycznie, dziesięciominutowy majstersztyk z „Pale Communion” to nie tyle utwór, co muzyczna podróż, której każdy przystanek ma do zaoferowania angażującą, pokręconą tożsamość. Co do żartów, to każdy, kto był na koncercie Opeth wie już do czego zmierzam. Åkerfeldt to niekwestionowany mistrz scenicznego poczucia humoru, który gdyby nie został muzykiem, z powodzeniem odnalazłby się w roli stand upera. Czy może być coś bardziej uroczego, niż twarde „shut up” rzucane to rozentuzjazmowanej widowni, by stworzyć dźwiękową przestrzeń dla następnego utworu?

 

Koncertowy warsztat potężnego Opeth to rzecz trudna do podważenia W warszawskiej Progresji nie widziałem może najlepszego koncertu Szwedów, jednak stwierdzam tak tylko przez pryzmat tego, czego doświadczyłem w przeszłości. W rzeczywistości czekam zarówno na następcę promowanej obecnie płyty, jak i trasę którą przyniesie. Oby jak najprędzej.

 

Damian Wilk

 

Setlista:
Svekets prins
Hjärtat vet vad handen gör
The Leper Affinity
Reverie/Harlequin Forest
Nepenthe
Hope Leaves
Moon Above, Sun Below
The Lotus Eater
Allting tar slut
Sorceress
Deliverance

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz