Nick Cave to artysta totalny, wybitna osobowość i człowiek naznaczony wieloma tragediami. Nick Cave & The Bad Seeds to jeden z najlepszych składów koncertowych w historii muzyki. Nie ma w tych słowach odrobiny przesady. Mogłem się o tym przekonać 10 października 2024 roku w łódzkiej Atlas Arenie.
Zanim jednak na scenie pojawił się maestro Cave, swój repertuar zaprezentował brytyjski zespół Dry Cleaning. I dla wielu osób było to przeżycie, które zapewne wywołało u nich niemały „mindfuck”. Pozbawiona wszelkich emocji wokalistka, beznamiętnie recytująca surrealistyczne teksty, a obok niej zespół grający muzykę w stylu post-punk. Florence Shaw przez wiele osób uważana jest za najmocniejszy punkt Dry Cleaning. Niestety łódzka publiczność (szczególnie ta siedząca na trybunach) średnio mogła się o tym przekonać – nagłośnienie instrumentów skutecznie zagłuszało „frontwoman” i jej teksty, co niestety nie wskazywało na odpowiednią symbiozę zespołu z osobą przy mikrofonie. Bardziej to brzmiało tak, jakby Shaw i muzycy trochę sobie wzajemnie przeszkadzali. Również sama konwencja z „mówiącą” wokalistką, dla wielu osób była zapewne niestrawna. Trudno jednak w dzisiejszych czasach stworzyć coś oryginalnego, a Brytyjczycy poprzez połączenie muzyki z poezją Florance na pewno oryginalni są. Grupa swój występ rozpoczęła od „Leaf”, ze swojego debiutanckiego albumu, głównie jednak skoncentrowali się na reprezentantach płyty „Stumpwork”. Były więc m.in. „Gary Ashby”, „Hot Penny Day”, czy zagrany jako ostatni „Anna Calls From the Arctic”. Nie zabrakło oczywiście też największego „hitu” zespołu „Scratchcard Lanyard” jak również „Magic of Meghan” i „Strong Feelings”. Występ trwał 45 minut, nie sądzę jednak aby przysporzył zespołowi wielu nowych fanów. Chociaż ja proponuję wgłębić się w ich twórczość w domowym zaciszu. Warto sprawdzić link do naszej recenzji ich płyty „Stumpwork -> TUTAJ
Punktualnie o 20.30 na scenie zaczęli pojawiać się muzycy z The Bad Seeds. Jako pierwszy dumnym krokiem wkroczył Warren Ellis. Facet od lat nic się nie zmienia: długa broda, długie włosy. Gdyby nie garnitur, wyglądałby trochę jak kloszard, ale to przecież genialny muzyk i kompozytor. Tył sceny zajął czteroosoby chórek (wszyscy ubrani w zwiewne, błyszczące, srebrne szaty). Za perkusją zasiadł Larry Mullins, instrumenty klawiszowe obstawiła Carly Paradis, z gitara wkroczył George Vjestica, był również Jim Sclavunos, który obsługiwał instrumenty klawiszowe, ksylofon i inne muzyczne przeszkadzajki oraz Colin Greenwood grający na basie.
No i on… mistrz ceremonii, muzyczny kaznodzieja, szaman, kochanek, diabeł – Nicholas Edward Cave. Ubrany w brązowo-szary garnitur, z nienaganną fryzurą od pierwszych sekund zahipnotyzował łódzką publiczność. Koncert rozpoczął się od trzech utworów z nowej, fantastycznej płyty „Wild God” (link do naszej recenzji TUTAJ ) – były to w kolejności „Frogs”, piosenka tytułowa oraz „Song of the Lake”. Lekko zmienione aranżacje dodały im sporo dynamiki. Cave bardzo lubi wszelkie interakcje z publicznością. Od początku były więc zaczepki słowne, podpisywanie książki, winyla, biletów (chociaż początkowo jednej osobie powiedział, że nie będzie podpisywał pierdolonego „ticketu”), czy nazwanie otrzymanej róży… bronią. Brak barierek to stały element jego koncertów. Artysta w trakcie praktycznie każdego utworu, chwyta ludzi z pierwszych rzędów za dłonie, wręcz kładąc się na nich, a oni „jedzą mu z ręki”, każde słowo chłonąc niczym wypowiadane przez proroka lub po prostu Dzikiego Boga. I tak to wyglądało przez cały koncert, chyba że mistrz zasiadał za fortepianem, wtedy nadgarstki osób stojących pod samą sceną mogły się regenerować.
Po reprezentacji z nowej płyty wybrzmiał utwór na który czekałem najbardziej. Absolutnie przepiękny „O Children”, przed wykonaniem którego artysta zachęcał publiczność do wspólnych śpiewów. Oj piękna to była aranżacja, z cudowną partią solową Warrena Ellisa zagraną na skrzypcach. Mocno zmieniony był też aranż „Jubilee Street” z wręcz hard-rockową, mocarną końcówką. Do tego momentu delikatnie szwankowało nagłośnienie, ale później ktoś odpowiednio pokręcił gałkami i do końca występu było naprawdę bardzo dobre.
Właściwie obowiązkowym punktem koncertów od wielu lat jest „From Her To Eternity” więc i tym razem nie mogło zabraknąć w setliście tego utworu. Największą reprezentacje miała nowa płyta (aż 9 utworów). I każdy z nich w wersji koncertowej tylko zyskał. Absolutnie magicznym momentem było „Conversion” z wręcz histerycznie wykrzykiwanymi przez Cave słowami „you’re beautiful” i „stop”. Przewijały się one zresztą przez cały koncert w różnych jego momentach. Wrażenie robiły te najspokojniejsze fragmenty z ostatniej płyty: „Long Dark Night”, „Cinnamon Horses” i zagrany jako jeden z bisów „O Wow O Wow (How Wonderful She Is)” – dedykowany zmarłej w 2021 roku Anicie Lane. Na telebimach pojawiły się w trakcie tego utworu filmiki z nią w roli głównej. Majestatycznie i epicko wybrzmiał też „Final Rescue Attempt”.
Nick Cave & The Bad Seeds na przestrzeni wielu lat nagrali mnóstwo wspaniałych, niezapomnianych utworów. Przy tak obszernej dyskografii sporo dobra trzeba było pominąć. Niemniej jest kilka szlagierów, które obowiązkowo muszą zostać wykonane podczas każdego występu. Należą do nich „Tupelo”, „The Mercy Seat” i oczywiście „Red Right Hand” – szczególnie aranż tego ostatniego zrobił na mnie ogromne wrażenie. W czasie koncertu pojawiły się również dwa utwory z płyty „Carnage”, czyli tej nieautoryzowanej przez The Bad Seeds, a jedynie przez Cave’a i Ellisa. Były to kawałek tytułowy i mroczny „White Elephant”, który zakończył regularną część koncertu.
Bisy były właściwie dwa. W czasie tego pierwszego publiczność usłyszała „Papa Won’t Leave You, Henry”, wspomniany już przeze mnie „O Wow O Wow (How Wonderful She Is)” oraz obowiązkowo „The Weeping Song”. Po tych utworach zespół zszedł ze sceny, a publiczność w naprawdę dużej części zaczęła rozchodzić się do wyjścia. Amatorzy! Jeśli świetlik nie zapala świateł – bądź czujny, bo może się coś jeszcze wydarzyć. Tak też było i tym razem. Na scenę samotnie wkroczył mistrz ceremonii, zasiadł za fortepianem i już finalnie zaczarował wszystkich, przepięknym wykonaniem „Into My Arms”. Na pewno niejednej osobie łezka się w oku zakręciła. A gapy, które opuściły hale mogą sobie pluć w brodę.
W czasie występu nie było żadnych spektakularnych wizualizacji, na ekranach pojawiały się jedynie fragmenty tekstów i zbliżenia na muzyków, ale to przecież nie o oprawę chodziło. To muzyka była głównym bohaterem. A ta – jak wiadomo – w wykonaniu mistrza i jego zespołu jest wybitna. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie też forma wokalna i kondycja Cave’a. Nie wypominając nikomu wieku, gość skończył 67 lat, a porusza się po scenie jak nastolatek. Ma w sobie mnóstwo wigoru i… pewnej bezczelności – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Muszę również pochwalić chórek – ta czwórka (trzy kobiety i jeden mężczyzna) swoimi partiami wokalnymi niesamowicie budowała emocje.
I jak ja mogę podsumować ten 2,5 godzinny występ? W swoim życiu byłem uczestnikiem wielu koncertów, ale ten na pewno zawsze będzie miał szczególne miejsce w moim sercu. Każdy kto twierdzi, że Nick Cave & The Bad Seeds to koncertowi tytani grający w swojej własnej lidze ma 100% rację. Ich na żywo po prostu trzeba zobaczyć i posłuchać. To jest absolutnie wyjątkowe doznanie. Wczorajszy występ Nicka Cave’a & The Bad Seeds był najlepszym tegorocznym koncertem na którym byłem i jednym z najlepszych w całym moim dotychczasowym życiu.
Mariusz Jagiełło
Setlista:
Frogs
Wild God
Song of the Lake
O Children
Jubilee Street
From Her to Eternity
Long Dark Night
Cinnamon Horses
Tupelo
Conversion
Bright Horses
Joy
I Need You
Carnage
Final Rescue Attempt
Red Right Hand
The Mercy Seat
White Elephant
Bis:
Papa Won’t Leave You, Henry
O Wow O Wow (How Wonderful She Is)
The Weeping Song
Bis2:
Into My Arms
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma 4 komentarzy
I co ja mogę tutaj napisać? Wszystko się zgadza (ja byłem na koncercie w Krakowie). Choć w moim przypadku ocena supportu jest dużo łagodniejsza 🙂 – mnie ten zespół bardzo pozytywnie ujął właśnie tym chaosem. Styl recytatorski wokalistki sprawił że z pewnością po odejściu od słuchania w najbliższym czasie Nicka wrócę do nich bo mnie zaciekawili ;). Odnośnie samego mistrza dzikiej religii, to krakowski koncert różnił się stanem zdrowia Nicka.. Na YT są filmy z tego koncertu i widać jak rozpoczynając Conversion Nick korzysta z czyjejś chusteczki. Mimo tych niedogodności każdy moment koncertu był magiczny, pełny energii i tego czegoś co może dać tylko ktoś tak wyjątkowy. Dla mnie podsumowaniem tego wieczoru są słowa zapowiedzi do utworu Joy – a little big word… Tak tego doświadczyłem i jestem ogromnie szczęśliwy że mogłem tam być, zobaczyć a przede wszystkim usłyszeć. (Właśnie dźwięku bałem się najbardziej bo arena to nie jest najlepsze miejsce pod tym względem). Pozdrawiam serdecznie.
To był przepiękny, przepiękny i wzruszający koncert. Piąty, Nicka Cave’a, na którym byłam. Na pewno lepszy od ostatniego w Gdańsku dwa lub trzy lata temu.
Mam nadzieję, że jeszcze kilka razy przyjedzie do Polski. Ja, jak zwykle, będę, czego i Państwu życzę.
Nie mogę pogodzić z faktem, że mnie nie było na koncercie.
My byliśmy w Lizbonie, intensywne 2 i pół godziny, full kontakt. Warren Ellis w super formie 🙂 Piosenka dla Anity Lane mogłaby być w głównym secie, dla szacunku – ale całość nienaganna.