Powstały w 1980 w Bradford w Wielkiej Brytanii zespół New Model Army wydaje właśnie swój 16 album studyjny i rusza w tour po Europie, w ramach którego – już w marcu – zagra w Polsce aż 4 razy. Tuż przed premierą i rozpoczęciem trasy koncertowej miałam okazję i wielką przyjemność porozmawiać z Justinem Sullivanem – frontmanem i jedynym oryginalnym członkiem grupy, pozostającym w jej szeregach od samego początku. Co stanowi o mocy NMA? Jak wygląda proces twórczy i decyzyjny w zespole? Jakim słowem określiłby „Unbroken”? Co Polska ma wspólnego z tym wydawnictwem? Jak postrzega nasz kraj? I czego możemy spodziewać się po polskich koncertach? Sprawdźcie.
Magda Żmudzińska: W tym roku mija dokładnie 40 lat od ukazania się na rynku waszego debiutanckiego albumu – „Vengeance” – którym na brytyjskiej niezależnej liście przebojów zdeklasowaliście samych The Smiths. Czy pamiętasz jeszcze jakie uczucia towarzyszyły ci podczas tej premiery? Spodziewałeś się, że zespół 4 dekady później wciąż będzie aktywny?
Justin Sullivan: O nie, tego nie spodziewałem się zupełnie. Gdy zaczynaliśmy, chcieliśmy po prostu tworzyć muzykę, dla czystej radości jej tworzenia. Niczego nie planowaliśmy i niczego nie zakładaliśmy. Szczęśliwym zrządzeniem losu trafiliśmy do programu telewizyjnego The Tube. Co tydzień występowały w nim na żywo 3 zespoły: dość znane, znane tak połowicznie i zupełnie nieznane, i każdy grał 2 – 3 piosenki. Producent wybrał nas na nieznany zespół. To był moment, w którym trafiliśmy do szerszego grona odbiorców. I to na pewno przyczyniło się do tak zwanego sukcesu naszej pierwszej płyty, która ukazała się chwilę później. Wiedzieliśmy, że jest całkiem niezła, ale jednak tak dobry jej odbiór nieco nas zaskoczył.
MŻ: Drugą płytę wydaliście już pod skrzydłami EMI Records i przez dobrych kilka lat byliście z nimi związani. W 1998 roku postanowiliście jednak założyć własną wytwórnię. Myślisz, że gdybyście nie zdecydowali się na ten krok, New Model Army – pozbawione tak kluczowego czynnika, jakim bez wątpienia jest dla was niczym nieograniczona wolność tworzenia – mogłoby dziś już nie istnieć?
JS: Nigdy tak naprawdę nie myśleliśmy o tych rzeczach. Poszliśmy do EMI, bo zaoferowali nam dobre warunki, a my byliśmy biedni. Częściowo chodziło zatem o pieniądze, ale nie tylko. Wiesz, dla wielu Brytyjczyków świat zatrzymywał się w Dover, dla nas zaczynał się w Calais. EMI posiadało tego rodzaju ogólnoświatową sieć. I to był tak naprawdę główny powód, dla którego zdecydowaliśmy się nawiązać z nimi współpracę – chcieliśmy do tego świata dotrzeć, wyjść poza nasze angielskie podwórko. Rzeczywiście byliśmy z EMI związani dość długo. Potem wydaliśmy ten jeden katastrofalny album z Sony…
MŻ: Katastrofalny?
JS: To znaczy dobry album, muzycznie, ale katastrofalny jeśli chodzi o wszystkie pozostałe czynniki. Tak naprawdę Sony sprawiło, że EMI wygląda jak przyjazna, mała, niezależna Record Company. Po tym krążku założyliśmy własną wytwórnię, nadal ją mamy zresztą. Nie myśleliśmy jednak o prowadzeniu działalności związanej z wydawaniem płyt, w szerszym rozumieniu, chcieliśmy po prostu wydawać swoje nagrania. Bez – tak jak powiedziałaś – jakichkolwiek ograniczeń, bez koncentrowania się na wynikach sprzedaży. Po 43 latach mamy na koncie trochę sukcesów, trochę porażek, nie jesteśmy big bandem, ale w naszych lodówkach jest jedzenie i jesteśmy wolni, możemy robić co nam się podoba. I myślę, że to jest najważniejsze. To najlepsza pozycja, w jakiej ktokolwiek kiedykolwiek może się znaleźć.
MŻ: A myślisz, że to jest w ogóle możliwe – być dużym zespołem i jednocześnie mieć tę wolność tworzenia?
JS: Być może, nie wiem, ponieważ nie jesteśmy zespołem arenowym, nie potrafię na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Na początku lat 90. byliśmy o krok od bycia naprawdę wielkimi. I często ludzie pytają mnie: „co poszło nie tak”? A ja nie patrzę na to w ten sposób, zupełnie. Uważam, że wszystko właściwie się potoczyło. Myślę, że gdy jesteś wielkim zespołem, przede wszystkim musisz dawać publiczności to, czego chce. A każdy, kto kiedykolwiek był w NMA, ma w sobie to takie diabelskie, punkrockowe podejście – „czego chce publiczność”? – „don’t care”! Nie jesteśmy tutaj, aby zadowolić odbiorców, jesteśmy tutaj, aby zrobić coś, co naszym zdaniem jest dobre. Na przełomie lat 80/90. postanowiliśmy, że jeśli kiedykolwiek, jakakolwiek nasza piosenka zaczynałaby stawać się większą od samego zespołu, przestaniemy ją grać. I tak było najpierw z „Vengeance”, potem „51st State”, a potem z „Vagabonds”. Nigdy nie chcieliśmy znaleźć się w takiej sytuacji, gdy na koncertach musimy grać hity.
MŻ: Na szczęście wasza publiczność tzw. hitów raczej nie oczekuje, wchodzi w to wszystko razem z wami z pełną świadomością, zrozumieniem i zaangażowaniem.
JS: Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli po prostu podążasz własną drogą i pozostajesz wierny sobie wystarczająco długo, w końcu ludzie nauczą się ci ufać.
MŻ: Dziś jesteś jedynym członkiem zespołu, który jest w nim od samego początku. Czy częste zmiany w składzie ułatwiają czy utrudniają pracę?
JS: Myślę, że to jest dla nas bardzo korzystne, że mamy tę powolną, ciągłą zmianę, co 5 czy 10 lat przychodzi ktoś nowy. Kiedy pojawia się jedna nowa osoba, z mnóstwem muzycznych pomysłów i inspiracji, zmienia się wszystko – cała dynamika, sposób tworzenia, spojrzenie na pewne kwestie. To zawsze taki ożywczy powiew świeżości. Swoją drogą, ponieważ tak jak wspomniałaś jestem jedynym oryginalnym członkiem bandu, ludzie myślą, że New Model Army to zespół Justina Sullivana, choć tak naprawdę wcale tak nie jest. Od zawsze i wciąż pracujemy jako zespół, walczymy i kłócimy się jak zespół, nadal robimy wszystko razem jako zespół. Jestem bardzo zależny od innych. Kiedy robię coś sam – właściwie nauczyłem się już tego nigdy nie robić, ale od czasu do czasu próbuję – to zawsze wszystko na końcu ląduje w koszu. Potrzebuję ludzi wokół mnie. I nawet gdy włączysz „Unbroken” – moim zdaniem słychać wyraźnie, że to jest projekt zespołowy, nie solowy.
MŻ: Zdecydowanie! A jak w takim razie wygląda proces twórczy i podejmowanie decyzji w NMA?
JS: Nie bardzo wierzę w demokrację w zespołach, prawie nigdy nie głosujemy, czasami tylko, ale to bardziej z ciekawości. Myślę, że działa to tak, że osoba, która ma w sobie do danego pomysłu, utworu czy fragmentu najwięcej pasji, przekonuje do niego innych. Czasami to jestem ja, ale często nie. Myślę, że Michael Dean jest tutaj kluczowy. I Cery Monger także.
MŻ: Czyli sekcja rytmiczna. W wielu wywiadach podkreślałeś, że to ona jest najważniejsza i choć oczywiście nie sposób się nie zgodzić z tym, że wasza muzyka opiera się mocno na basie i bębnach, to jednak mam wrażenie, ze gitary – same w sobie – również są tu niezwykle ważne, a jednym z kluczowych czynników są też teksty i twój wokal. Jak postrzegasz te proporcje?
JS: Kiedy zaczynaliśmy, nie umiałem grać na gitarze i nadal nie jestem w tym najlepszy. Stuart natomiast potrafił grać na basie, a Robert, który dołączył do nas w 1983 roku, na perkusji. I to ja powiedziałem wówczas uwolnijmy bas, aby był instrumentem wiodącym, to było na tamten moment jak najbardziej logiczne. Na przestrzeni tych wszystkich lat mieliśmy jednak w NMA też wielu świetnych gitarzystów. Szczerze mówiąc każdy z byłych członków zespołu, zawsze, z wyjątkiem Michaela, grał na gitarze i jako gitarzysta pojawiał się na płycie. Często te role też zamienialiśmy w poszczególnych numerach, w trakcie nagrywania albumu. Ostatecznie więc słysząc płytę NMA, nigdy nie wiesz, kto w danym fragmencie wykonuje te wszystkie riffy. Pomysły na części do gitary pochodzą więc zawsze od każdego. A ten, kto najlepiej odtworzy dany pomysł na instrumencie, odtwarza go potem na płytach. Ale sekcja rytmiczna jest dla nas kluczowa. To nasza moc. Czasami daję koncerty solowe i podoba mi się to, ale jest tam wówczas sporo rzeczy, które muszę zrobić sam. Z zespołem jest to bardzo proste, ja stoję tylko z mikrofonem. Jedyne, co robię, to prowadzę ciężarówkę w dół wzgórza. Cała siła pochodzi od armii.
MŻ: Myślę, że jeśli chodzi o waszą moc, to ta warstwa liryczna jednak też nie jest tu bez znaczenia.
JS: Liryka to głównie moja domena. Bardzo rzadko inne osoby zgłaszają uwagi na ten temat. Pisanie tekstów to coś, co mnie bardzo interesuje. Jest mnóstwo utworów, które mi się podobają, nawet takich, które śpiewane są w języku, którego nie rozumiem. Nie przeszkadza mi to zupełnie. Dostaję to coś od wokalu, nawet jeśli nie rozumiem słów. I wierzę, że analogicznie ludziom podobają się nasze piosenki, nawet jeśli czasem nie wiedzą, o czym są. Nie będę mówił, jak odbiorcy powinni postrzegać NMA i jak czytać nasze teksty, jakie rzeczy są tutaj najważniejsze, nie będę nikomu nic narzucał, jeśli chodzi o interpretację, robimy to, co robimy i pozwalamy każdemu wziąć z tego to, czego sam chce i potrzebuje.
MŻ: W tekstach zawsze mamy też jakąś opowieść…
JS: Tak, rzeczywiście lubię teksty utworów ubierać w jakąś historię. Większość moich tekstów uwzględnia pogodę, światło i porę dnia, bo wtedy masz obraz. Nawet jeśli śpiewam o wielkich rzeczach – polityce, filozofii, religii – jest wiele drobnych szczegółów, które składają się na tło. Lubię mieć w opowieściach różnych bohaterów. Staram się nie pisać o sobie za dużo. Piszę też piosenki, z którymi sam się nie zgadzam. W „My People”, powstałym w czasie wojen domowych w Jugosławii – wchodzę w głowy nacjonalistów. Czy zgadzam się z nacjonalizmem? Zupełnie nie. Czy rozumiem tę postać i co sprawia, że ludzie tak postępują? Tak. Analogicznie rzecz ma się z piosenką „One Of The Chosen”, która opowiada o byciu fanatykiem religijnym.
MŻ: W zeszłym roku wydaliście album symfoniczny. Na początku koncertu, podczas którego rejestrowaliście materiał na płytę, powiedziałeś: „Tak naprawdę nie wiemy, co się wydarzy… to spotkanie dwóch światów”. W mojej opinii – wydarzyła się magia. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że to jeden z najlepszych albumów symfonicznych w historii rocka. Jaka historia kryje się za powstaniem tego wydawnictwa?
JS: Tak naprawdę zawdzięczamy to wszystko Shir-Ran Yinon, ona chciała to zrobić, a my powiedzieliśmy tylko: „No dobra, ok”. Shir-Ran sprawiła, że to się stało, zajęła się wszystkimi przygotowaniami. Na samym początku procesu przyjęliśmy dwie zasady. Po pierwsze – nie chcieliśmy robić Justina Sullivana z orkiestrą (a bardzo łatwo jest występować solo w takim anturażu), wiedzieliśmy, że musi to brzmieć jak New Model Army, że musimy zachować moc basu i perkusji. Druga zasada była taka, że nie powinno to być NMA z dodatkową orkiestrą. To musi sprawiać wrażenie 40-osobowej wersji New Model Army, jednego zespołu. Z zastrzeżeniem tych dwóch uwag, daliśmy Shir-Ran wolną rękę, powiedzieliśmy, że może dowolnie zmieniać piosenki, wyjmować pewne partie, robić miejsce dla orkiestracji. W przypadku Winter zmieniła nawet strukturę rdzenia i bardzo mi się to podoba, muszę przyznać, że Winter jest moją ulubioną ze wszystkich aranżacji. Ostatecznie był to naprawdę interesujący projekt. Myślę, że to było naprawdę dobre i udane spotkanie tych dwóch światów.
MŻ: Jesteśmy tuż przed premierą „Unbroken”. Jakie słowo jako pierwsze przychodzi ci do głowy, jeśli chodzi o tę płytę?
JS: Bunt to słowo, które przychodzi mi na myśl, kiedy go słucham. To dość punkrockowy album. Każdy nasz krążek jest swego rodzaju reakcją na poprzedni, więc tym razem stworzyliśmy coś bardzo prostego. Myślę, że tak to naprawdę wyszło. Myślę, że to album prosty i bezpośredni.
MŻ: Wypuściliście 2 single promujące wydawnictwo. Pierwszym z nich było „First Summer After”. Czy to prawda, że to twój ulubiony numer z całej płyty?
JS: Hmm, przez długi czas takim był, rzeczywiście, ale tak naprawdę to się potrafi zmieniać z dnia na dzień, zależnie od nastroju. Lubię każdy z tych utworów i trudno byłoby mi wskazać ten jeden, najważniejszy.
Dalsza część rozmowy pod teledyskiem
MŻ: A czy to prawda, że ta piosenka ma polskie korzenie, że to Polska cię zainspirowała do jej napisania?
JS: Tak, wpadłem na pewien pomysł na ten utwór, gdy kupowałem kwiaty na ślub na krakowskim rynku. Razem z moją partnerką planowaliśmy wakacje, w połowie których przypadał koncert New Model Army w Wiedniu. Rzuciłem więc któregoś dnia: „kochanie, na wakacje jedziemy do Europy Wschodniej” a ona na to: „O Boże” (śmiech). Zaczęliśmy od Wiednia, pojechaliśmy na Słowację i potem przez Polskę do Berlina, gdzie akurat na koniec naszego urlopu odbywało się wesele, na którym miałem być świadkiem. Moja partnerka nigdy nie była w żadnym z tych krajów i muszę powiedzieć, że w Polsce zakochała się bezgranicznie. Spędziliśmy tu kilka naprawdę cudownych dni. Jest kilka drobnych szczegółów z tych naszych polskich wakacji, w historii, jaką opowiadam w tym utworze, ale w zasadzie jest to po prostu piosenka drogi. Tego lata – 2022 – rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że jest w jakimś sensie przełomowe. Z jednej strony było to pierwsze lato po pandemii, a z drugiej strony na Ukrainie dopiero co zaczęła się wojna. I ta z jednej strony radość, a z drugiej burza i strach przed tym, co nadchodzi, są zawarte w tym kawałku. Mimo wszystko jednak myślę, że jest on w jakimś sensie podnoszący na duchu. I może to zasługa tego, że powstał właśnie tu, w Polsce. Postrzegam Polskę jako bardzo optymistyczny kraj.
MŻ: Naprawdę? To raczej rzadka opinia, przynajmniej wśród Polaków. (śmiech)
JS: Historycznie rzecz biorąc, jest to kraj, który ma bardzo silne poczucie własnej wartości. To bardzo stara kultura. Geograficznie jesteście wciśnięci między Rosję a Niemcy i wszyscy zawsze najeżdżali i przejeżdżali na/przez wasz kraj. Jednak kultura jest tu silnie i głęboko zakorzeniona. To kraj, który jako pierwszy naprawdę ruszył przeciwko rosyjskiej okupacji i kraj, który od tego czasu rozwija się najszybciej. Mieliście pewne zawirowania, przez parę lat mieliście ten prawicowo-populistyczny rząd, ale teraz władza się zmieniła i kto wie, co się stanie. Macie w sobie niesamowity hart ducha. Zawsze lubiłem tu przyjeżdżać i uwielbiam grać tu koncerty. Kiedy byliśmy w Polsce po raz pierwszy, jeszcze w czasach komuny, w 1988 roku, od razu poczułem, że jest tu jakaś bardzo bliska nam energia.
MŻ: Miło to słyszeć i myślę, że rzeczywiście coś w tym jest. Mam wrażenie, polska publiczność dobrze rozumie waszą muzykę, że wytwarza się tu na waszych koncertach jakaś taka trudna do jednoznacznego zdefiniowania więź, wzajemne zrozumienie.
JS: Powiedziałbym, że to kwestia trzech rzeczy. Pierwsza – nasza muzyka to bardzo bezpośredni, rutynowy punk rock. Jest w nim dużo agresji. Po drugie, jest w niej dużo romantyzmu i na swój sposób piękna. Nawiasem mówiąc, nie widzę sensu tworzenia brzydkiej sztuki i nie rozumiem artystów, którzy mówią, że świat jest brzydki, to i ja tę brzydotę odzwierciedlam. Jestem raczej za tym, że jeśli świat jest brzydki, spróbujmy w nim umieścić coś pięknego. Jest więc pewien rodzaj romantycznego elementu w tym, co robimy. I po trzecie – w naszych tekstach jest zawarte mnóstwo idei. Myślę, że wszystkie te cechy pasują też do Polski, jako takiej. Zatem na pewno jest tu jakaś korespondencja.
MŻ: Lepiej bym tego nie ujęła, dziękuję. W marcu zagracie kilka koncertów w Polsce. Powiedziałeś kiedyś, że decyzje o tym, jakie utwory i w jakiej kolejności zostaną zagrane danego wieczoru, zapadają dość spontanicznie. Nadal tak to robicie? Czy możemy się spodziewać, że na każdym z nadchodzących polskich koncertów zaprezentujecie nam zmienną setlistę?
JS: Podczas trasy koncertowej tak naprawdę nie robimy tego już w ten sposób. Jestem pewien, że zagramy wiele nowych piosenek, a potem dodamy inne, które będą się wpasowywały w klimat. Zazwyczaj wygląda to tak, że jeszcze przed wyruszeniem w tour mamy konkretny pomysł na set. Gdy już zaczniemy trasę, zwykle zmieniamy cały układ w ciągu pierwszych kilku dni. Jak już znajdziemy taki zestaw, który pasuje zarówno muzycznie, jak i emocjonalnie, zwykle przy nim zostajemy i zmieniamy tylko pojedyncze utwory. Co innego bisy – tu nadal decydujemy o tym, co zagramy, kiedy schodzimy ze sceny po części głównej. Każdy koncert prawdopodobnie nie będzie się bardzo różnił, ale będą zmiany w bisach i może 3-4 piosenkach w środku. Jeszcze nie wiem, dopóki tego nie zaczniemy, trudno wyrokować. Tak naprawdę nie graliśmy jeszcze niczego z nowego albumu na żywo. Swoją drogą, mamy do wyboru 250 utworów, a zagramy 20, co oznacza, że nie zagramy 230. Więc na pewno wiele osób nie usłyszy swojego ulubionego utworu. Wybaczcie (śmiech).
MŻ: Z pewnością! Mimo wszystko jednak, jestem więcej niż pewna, że dla każdego będzie to magiczny wieczór. Dziękuję i do zobaczenia pod sceną!
Rozmawiała: Magda Żmudzińska
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: