Lubicie opowieści z dreszczykiem? Takie np. o zaginięciu młodej dziewczyny w hotelu z piekła rodem, tajemniczym nagraniu z windy, długotrwałym śledztwie? Ja też byłem zaintrygowany historią jaką obiecywał wyprodukowany przez Netflixa dokument „Na miejscu zbrodni: Zaginięcie w hotelu Cecil”. Niestety twórcy, po początkowym rozbudzeniu zainteresowania, finalnie fundują spore rozczarowanie.
Tak jak wspomniałem, historia wydaje się wielce intrygująca. Młoda Kanadyjka Elisa Lam postanowiła odbyć podróż życia i w tym celu wybrała się samotnie do Los Angeles. Zameldowała się w niesławnym hotelu Cecil i po kilku dniach słuch po niej zaginał. Dlaczego hotel nazywam niesławnym? Na przestrzeni jego długoletniego funkcjonowania miało w nim miejsce mnóstwo tragedii. A to ktoś popełnił samobójstwo, a to kogoś wyrzucono z 8 piętra, miały w nim miejsce gwałty, rozboje, morderstwa, po prostu pełen wachlarz „usług” (niekoniecznie takich o których marzą turyści), a do tego swój pokój miał w nim np. Richard Ramirez (tak, ten seryjny morderca zwany „Nocnym Prześladowcą”). Hotel leży w cieszącej się zła sławą dzielnicy L.A. – Skid Row. I do takiego właśnie miejsca trafiła młoda, niewinna i naiwna Elisa.
Serial oczywiście skupia się na opowiedzeniu tajemnicy jej zniknięcia. Narratorami są policjanci prowadzący śledztwo, menadżerka hotelu, woźny, internetowi detektywi, lekarze, dziennikarze a nawet osoby podejrzane w sprawie. Dużo tego i niestety tutaj nastąpił pierwszy zgrzyt. Wiele relacji się powtarza, historia jest rozwleczona do granic możliwości. Serial ma cztery odcinki a spokojnie mógłby zostać zamknięty w dwugodzinnej produkcji.
Mam wrażenie, że twórcy chcieli maksymalnie napompować balonik. Nie chce zdradzać co spotkało Elisę – jednak przedstawianych w tym serialu teorii jest wiele, a niektóre są tak irracjonalne, że wręcz powodują ironiczny uśmiech na twarzy. I tak pompowany jest ten balonik oczekiwań, pompowany by wreszcie w ostatnim odcinku pęknąć i często tylko w jednym zdaniu odpowiedzieć na nurtujące nas pytania.
Sporo obiecywałem sobie po tym serialu patrząc na jego twórcę. Reżyserem jest Joe Berlinger odpowiedzialny za bardzo dobrze przyjęty dokument „Taśmy Bundy’ego”. Tym bardziej dziwi mnie, że podjął się opowiedzenia tej historii. Całość przedstawiona jest bardzo tabloidowo, gdzie jako teoria wyciągana jest nawet największa bzdura. Miałem wrażenie jakbym oglądał dokument stworzony przez dziennikarzy „The Sun”, chociaż w Ameryce to bardziej „The National Enquirer” lub „Globe”. Momentami byłem wręcz zniesmaczony.
Po obejrzeniu całości uważam, że ktoś z cudzej tragedii chciał zrobić tanią sensację. Dla mnie ta produkcja jest całkowicie zbędna i zdecydowanie wolałbym obejrzeć historię samego hotelu Cecile. Opowieść o nim mogłaby być naprawdę intrygująca.
Ocena (w skali od 1 do 10) 4 hotele
Mariusz Jagiełło