Fotorelacja z warszawskiego koncertu Mother Mother zdj. Bartosz Kucharski
26 marca w warszawskiej Stodole wystąpił kanadyjski indie-rockowy zespół Mother Mother. Zespół formalnie promował swój najnowszy krążek „Grief Chapter”, aczkolwiek biorąc pod uwagę całościową setlistę potraktował swój występ bardziej przekrojowo. I to zdecydowanie spodobało się warszawskiej publiczności. Krzykom, piskom fanów, ale przede wszystkim fanek nie było końca.
Dalsza część tekstu pod galerią
Z dziennikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że jako support wystąpił młody wokalista z Irlandii o pseudonimie Moncrieff, którego warszawska publiczność przyjęła bardzo ciepło.
Główna gwiazda pojawiła się na scenie punktualnie o godzinie 20:00, a swój występ rozpoczęli od openera najnowszej płyty czyli utworu „Nobody Escape”. To jednak dopiero drugi utwór „Arms Tonite” wprawił fanów w prawdziwą ekstazę. Nie ma się co dziwić, to utwór z ich najbardziej lubianego albumu „O My Heart”. I to właśnie piosenki z tej płyty w największym stopniu zdominowały setlistę. Nie ma sensu abym skupiał się na każdym utworze, to akurat możecie sprawdzić w necie. Warto jednak podkreślić ogromną energię, którą na scenie wytwarzali Ryan Guldemond jego siostra Molly oraz Jasmin Parkin. Rewelacyjnie uzupełniały się ich wokale, chociaż mam wrażenie, że akurat tego dnia nagłośnienie w Stodole lekko szwankowało. Ryan, co rusz zwracał uwagę na bezpieczeństwo uczestników koncertu, podkreślał też silną – wręcz rodzinna – wieź z fanami. Nie ma się co dziwić, wszak w Polsce mają jeden z najliczniejszych fanbaseów. W połowie koncertu zespół zaprezentował też bardzo ciekawy miniset akustyczny. Do innych ciekawostek należały wplecione w ich utwory takie hity jak „Where Is My Mind” Pixies oraz „Video Game” Lany Rel Rey.
Ten bardzo udany występ trwał około półtorej godziny i pewnie większość uczestników była w pełni usatysfakcjonowana. Ja odczułem jednak niewielki niedosyt, ponieważ Kanadyjczycy nie zagrali mojego ulubionego utworu z najnowszej płyty czyli piosenki „Normalize”. Nie można mieć jednak wszystkiego, a ponoć najlepsze koncerty to te które pozostawiają w odbiorcy uczucie pewnego nienasycenia.
Mariusz Jagiełło