Od piętnastu miesięcy przemysł filmowy nie ma lekko. Chociaż może powinienem doprecyzować: klasyczny przemysł filmowy. Streamingi mają się zapewne lepiej niż przed pandemią. W końcu częstsze przesiadywanie w domu robi swoje. Stroniłem od Netflixa przez kilka lat, ale przyznaję, że w marcu 2020 roku też wykupiłem dostęp. Teraz możemy wrócić do sal kinowych. Niestety coraz mniej zaczyna mnie to bawić.
Pandemia nie jest jedynym problemem współczesnego kina. Po drodze zgubiła się gdzieś magia. Widzę to w trawiącej wytwórnie filmowe sequelozie (wkrótce dostaniemy m.in. „Space Jam 2”), powracaniu do zapomnianych i zakopanych uniwersów („Jurassic World”, „Star Wars” czy „Men in Black”), budowaniu narracji filmowej na zasadzie serialu, w którym na koniec każdej części powraca status quo świata przedstawionego (tak, na ciebie patrzę, Marvel Cinematic Universe) oraz przerabianiu wersji animowanych na tzw. live action (królował tu Disney, ale – na szczęście! – przestał). Wspólnym mianownikiem tych grzechów jest zatem nostalgia. Branża wie, że musi sięgnąć do kieszeni odbiorców, gdyż wojnę z platformami VOD przegrywa.
I tu wkracza owa nostalgia. Cała na biało.
Niejednokrotnie dałem się złapać na prosty trick: powracają znani bohaterowie z dzieciństwa, przecież muszę poznać ich dalsze losy! Niestety, zazwyczaj kończyło się mniejszym lub większym rozczarowaniem. Bo scenariusz do dupy. Bo reżyser postanowił „złamać oczekiwania”. Bo aktorzy się nie postarali. Ach, powodów jest mnóstwo! Warto dodać, że nostalgia napędza nie tylko filmy. To samo dzieje się w świecie muzyki, literatury i gier komputerowych. Czy światu zaczęło brakować pomysłów? Może wkroczyliśmy w jakąś szaloną erę postmodernizmu?
Jakiś czas temu udało mi się osiągnąć osobisty rekord. Przekroczyłem liczbę 2500 obejrzanych filmów.
Czy któryś z nich zrobił na mnie wrażenie? Cóż, z tym gorzej. Bardzo dobrze wspominam „Sekret wilczej gromady” (reż. T. Moore / R. Stewart) oraz „Proces siódemki z Chicago” (reż. A. Sorkin), ale dalej było już tylko gorzej. Aż do momentu pojawienia się „Mitchellowie kontra maszyny”. Animacja Michaela Riandy (znanego z kreatywnego podejścia we wspaniałym „Gravity Falls”) to miks nostalgii, zgrywy i autoironicznego humoru. Wszystkiego, czego można się było spodziewać po Riandzie. Po krótce: to film o dysfunkcyjnej rodzinie Mitchellów, którzy muszę się zjednoczyć, aby móc uratować świat będący w obliczu zakłady rodem z Terminatora. Dzieło zauroczyło mnie faktem, że przedstawia problem rodziny, która nie do końca potrafi się odnaleźć, i rozwiązuje go, ale nie w sposób moralizatorski. Tu każdy może wyciągnąć własne wnioski. Twórcy nie boją się szarżować od strony kolorystycznej i wizualnej. Do tego świetna ścieżka dźwiękowa i żarty, które naprawdę bawią. Dodam tylko, że komentarz odnoszący się do współczesnych firm technologicznych, które zaczynają dyktować warunki całej planecie, jest wyjątkowo trafny, chociaż odrobinę przewidywalny.
Cóż, do kin wracamy, a „Czarna Wdowa” zarabia w weekend otwarcia ponad 100 milionów dolarów, ale ja się jeszcze trochę dąsam.
Nie dlatego, że niepokoi mnie powrót do życia sprzed pandemii. Piętrzące się grzechy przemysłu filmowego w końcu przelały czarę goryczy. Może zabrzmię jak boomer, ale to już nie to samo. I to nawet nie tak, że kiedyś to filmy były wybitne, a teraz to już nie ma czasów. Co to, to nie. I dawniej bywały paździerze, ale wśród tego szrotu potrafiłem znaleźć sznur pereł dla siebie. Teraz pozostało mi się cieszyć z jednej błyskotki, która dla całego świata przeszła bez echa. „Mitchellowie kontra roboty” przypomniało mi, jak to jest dać się ponieść dobrej zabawie podczas seansu, więc mogę dla filmu zrobić chociaż tyle i napisać: obejrzyjcie go!