Niecny plan Wojciecha Roszkowskiego, by przedefiniować definicję śmieć metalu na łamach podręcznika do HiT, właśnie spalił na panewce. Wraz z pierwszym szkolnym dzwonkiem z nową płytą „The Sick, The Dying… And The Dead!” powraca wielki Megadeth. Dave Mustaine po raz kolejny daje rzetelną lekcję thrash metalu i kilka prawdziwych HITÓW, które naprawdę kopią tyłki. Jeśli chodzi o ten gatunek, to w 2022 roku nie usłyszycie lepszego albumu.
Ostatnie lata dla Megadeth były niczym rollecoaster. W 2016 zespół wydał świetną płytę Dystopia i dostał pierwszy w historii Grammy za Best Metal Performance. Album zbierał pochlebne recenzje, zespół koncertował, a Dave pokazał fanom metalu i kolegom/ rywalom z Mety, która z kapel starzeje się lepiej. Jego zespół był na fali, a potem… wszystko się posypało.
W 2019 roku pandemia wzięła w karby rynek muzyczny, i położyła kres planom koncertowym, a wydawnicze spowolnienia. W tym samym czasie Mustaine dowiedział się, że choruje na raka gardła. Choć, jak niedawno przyznał, śmierć zajrzała mu w oczy, szybko się ogarnął i postanowił wziąć się z rakiem za bary. Kiko Loureiro, gitarzysta Megadethu, opowiadał w wywiadach, że sam nie mógł uwierzyć, że Dave przychodzi do studia w przerwach między kolejnymi wlewami chemioterapii. I jeszcze wyciska z siebie siódme poty, żeby każda solówka była jeszcze lepsza, jeszcze lepsza… Kiedy płyta była już na ukończeniu, nad zespołem zawisły kolejne czarne chmury. Szeregi zespołu musiał po raz opuścić David Elleffson, po tym, jak uznał, że najlepsza dziewica to własna prawica, zwłaszcza jeśli odpali się Zooma z napaloną znajomą. Współzałożyciel i jeden z najbliższych kumpli Mustaine wyleciał z bandu już drugi raz i chyba na dobre. (Teraz rozkręca ciekawy projekt o nazwie Dieth – wraz z m.in. Michałem Łysejką, ex-Decapitated, warto sprawdzić). Jego miejsce ostatecznie zajął James Lomenzo, który w przeszłości nagrywał z Megadeth m.in. United Abominations i Endgame (czyli bardzo dobre wydawnictwa). Partie na The Sick nagrał jednak wcześniej inny basmen – znany m.in. z Testamentu Steve DiGorgio.
W takich oto okolicznościach powstawał – nie owijając dłużej w bawełnę – najlepszy klasyczny trashowy album, jaki usłyszymy w tym roku, a być może i w ciągu kilku nadchodzących. „The Sick, the Dying… and the Dead!” jest od początku do końca pełny kozackich riffów, rewelacyjnie zrealizowany, perfekcyjnych zagrany i doskonały kompozycyjnie. Umiejętne ułożenie kolejności numerów sprawia zaś, że płyniesz z kawałka na kawałek, dając się ponieść różnorodności rytmicznej i dynamicznej. W dodatku Mustaine’owi i spółce udało się dokonać nie lada sztuki – choć album jest głęboko osadzony w trashowej stylistyce, ma wyraźnie rockandrollowy sznyt. Wiele riffów, mimo swego ciężaru, wręcz swinguje, buja. A nie zapominajmy, skąd ten cały metal się wywodzi!
Przyznaję, że już sam mam po korek tych porównań do Metalliki, ale widać nie da się od nich uciec. Zatem: jeśli miałbym wskazać jeden element, który odróżnia ostatnie płyty Mustaine’a od tego, co wydają Hetfield z Ulrichem, to jest to podejście do kompozycji i wykonania. W każdym utworze na „The Sick, the Dying… and the Dead!” słychać maestrię instrumentalistów. Ale przede wszystkim, te numery są po prostu świetne przemyślane. W nich nic się nie dzieje bez przyczyny i widać, że muzycy spędzili sporo czasu, żeby te wszystkie riffy ze sobą elegancko “pożenić”. Kto gra lub kiedykolwiek grał nawet w amatorskim bandzie, ten wie, że riff to jedno, ale dobra piosenka powstaje dopiero w wyniku sprawnego złożenia fajnie brzmiących klocków. W Panterze riffy dostarczał Dimebag, ale ponoć to dzięki Anselmo ostatecznie kawałki tak świetnie bujały. W Mecie gitarzyści przynoszą riffy, ale to Ulrich skleja przeboje. Tylko właśnie – na ostatnich płytach Metalliki po pierwsze już trochę nie ma z czego sklejać, po drugie – na końcu wychodzi taki Hammet i rżnie solówki coraz siermiężnej, jakby z gitarą potrafił już tylko walczyć, a nie opowiadać na niej historie, jak to robił drzewiej. Jakby grał na odwal się (zresztą sam stwierdził, że nie ćwiczy solówek, bo mu to horyzonty artystyczne zawęża, czy jakieś takie farmazony…). A całość ratuje jeszcze tylko papa Het ze swoją urzekającą barwą głosu.
Tymczasem na The Sick…, zresztą podobnie jak na rewelacyjnej „Dystopii”, każdy numer jest dopieszczony. Mustaine nigdy nie śpiewał i nie zaśpiewa jak Hetfield, ale – i to jest bardzo pozytywne zaskoczenie – jego głos dawno nie brzmiał tak dobrze jak na obecnie. Dave nie próbuje sięgać takich górek jak w czasach „Peace Sells”, za to jedzie potężnym dołem, który zyskał na mocy i drapieżności. Nadal oczywiście wycina solówy jak zły, a przecież obok siebie ma jeszcze Brazylijczyka Kiko Loureiro, a to przecież tęgi harpagan sześciu strun. Obaj panowie sieją spustoszenie, wspomagani na płycie przez sekcję w osobach wspomnianego Steve’a DiGorgio na basie ( obecnie basistą zespołu jest Jamesa Lomenzo) i Dirka Verbeurena na będnach.
Na tej płycie usłyszymy kwintesencję rasowego metalowego grania. Mamy gitarowe pasaże, od których gęba się śmieje, jak otwierający krążek wstęp do tytułowego kawałka (swoją drogą – nie nawiązuje on do choroby frontmana, rzekomo powstał wcześniej i opowiada o epidemii dżumy). The Sick.. ma moc, ale przyjemne riffy i niezbyt spieszne tempo stanowią dopiero wprowadzenie do galopady, jaką dostajemy w kolejnych „Life in Hell” i „Night Stalkers”. W tym ostatnim objawia się też gość specjalny – nie kto inny jak Ice-T, raper i lider Bodycount, a prywatnie stary znajomy Mustaine’a. A do tego, jak się okazuje, były wojskowy – zatem w piosence o przekotach z sił specjalnych nie nawija bez kozery. Potem mamy bardzo ciekawy „Dogs of Chernobyl”, utrzymany w wolnym tempie, z wpadającym w ucho refrenem. Z kolei „Sacrifice”, „Junkie” czy „Killing Time” wyraźnie nawiązują do stylistyki, w której Megadeth obracał się w latach 90. Przebija się tu duch „Angry Again” czy „Dread and the Fugitive Mind”. „Soldier On!” to natomiast jakby ukłon w stronę starszych doknań zespołu, przywodzi na myśl dokonania z okresu „So far, so good… so what”. Przynosi też kolejny chwytliwy refren, uzasadniający wybór tego kawałka na jeden z singli.
Dalsza część recenzji pod teledyskiem
Największe zaskoczenie na płycie to numer „Mission to Mars”. Zanosiło się na zaskoczenie pozytywne, ale eksperyment raczej nie wypalił. Panowie chcieli poflirtować trochę z nieco bardziej lightowymi, melodyjnymi brzmieniami. Początek intryguje, ale potem robi się zbyt popowo i radiowo, zwłaszcza, że tekst jest dość infantylny – co to miało być, thrashowe „Space Oddity”?! Zresztą chyba sami twórcy się zorientowali, że za bardzo słodzą, bo postanowili przykrócić swoje głupy mocnym i długim outro. W ramach słodzenia, tudzież niegroźnych wygłupów, w pełnej wersji albumu dostajemy też dwa covery – „Police Truck” Dead Kennedys i „This Planet’s On Fire” Sammy’ego Hagara, wykonane zresztą z samym zainteresowanym.
Na szczęście lekką konsternację szybko zmazuje pierwszy z promujących płytę singli, „We’ll back” umieszczony na ostatnim miejscu podstawowej tracklisty. Bez dwóch zdań, to będzie koncertowy pewniak i szlagier w kanonie Megadeth. Podkręcone na maksa tempo, szaleńcze solówki, wściekły wokal – panie i panowie, tak się gra thrash metal. I jeśli tytuł zamykającego płytę utworu mamy traktować jako zapowiedź, to cóż, czekamy z niecierpliwością!
Ocena (w skali od 1 do 10) 9 mega śmierci według sir Roszkowskiego
☠️☠️☠️☠️☠️☠️☠️☠️☠️
Grzegorz Morawski
Lista utworów:
1. The Sick, The Dying… And The Dead!
2. Life In Hell
3. Night Stalkers – with Ice T
4. Dogs Of Chernobyl
5. Sacrifice
6. Junkie
7. Psychopathy
8. Killing Time
9. Soldier On!
10. Célebutante
11. Mission To Mars
12. We’ll Be Back
Bonusy:
13. Police Truck (Dead Kennedy’s cover)
14. This Planet’s On Fire with Sammy Hagar
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1