Masza Wągrocka to polska aktorka filmowa i teatralna. Najbardziej znana jest z takich produkcji jak „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje”, „Król”, „Krucjata”. Masza wystąpiła też w serialu „Kiedy ślub?”, który od niedawna już w całości, można obejrzeć na platformie CANAL+ online. Ostatnio porozmawiałem z nią o różnych aspektach związanych z serialem „Kiedy ślub?”, ale też m.in. o tym jak to jest być millenialsem, zagrożeniach płynących z social mediów, o funkcji koordynatora intymności oraz o jej upodobaniach kinematograficznych i muzycznych. Zachęcam do lektury!
Mariusz Jagiełło: Spotykamy się przy okazji emisji nowego polskiego serialu emitowanego na serwisie Canal+ „Kiedy ślub?”. Produkcja opowiada o perypetiach 30-latków. Głównie Wandy (kreowanej przez Marię Dębską) i Tośka (Eryk Kulm jr.). Ponieważ sama zaliczasz się do tego pokolenia chciałbym najpierw zapytać jak to jest być millenialsem?
Masza Wągrocka: Po pierwsze te widełki dla millenialsów są jednak dość duże. Mam wrażenie, że największy bagaż jaki niesiemy ze sobą to próba odnalezienia się między pokoleniem naszych rodziców, którzy wychowywali się w czasach komunistycznych, a pokoleniem Z, które nie zna świata bez internetu. Bardzo dziwna jest świadomość, że z jednej strony mamy na wyciągniecie ręki cały świat, ale i patrzenie jak pokolenie Z nadal wywalczy o swoje miejsce i wolność. My millenialsi też byśmy tak chcieli, ale mamy zainstalowane oprogramowanie przekazane przez rodziców, że trzeba się wpasowywać w większą grupę, że świat jest dosyć niebezpiecznym miejscem, że są pewne wymagania lub konwenanse, które wypadałoby spełnić itd. Reasumując mam więc wrażenie, że jesteśmy miksem naszych rodziców i pokolenia Z.
MJ: Grasz rolę Gosi, najlepszej przyjaciółki Wandy. Dla mnie Gosia to jedna z bardziej interesujących postaci w serialu. Nie ma też co ukrywać, że to osoba lekko „postrzelona” (w dobrym tego słowa znaczenia). Wyzwolona feministka, trochę w klimatach new-age, nie dająca się zakuć w jakiekolwiek metaforyczne kajdany… a jednak pod wpływem chwili decyduje się na ślub z nowopoznanym Szwedem Svenem. Ile Gosi dostrzegasz w sobie? Jesteś równie szalona i nieobliczalna?
MW: Uważam, że Gosia to jest fantastyczna dziewczyna i rzeczywiście mieni się jak kalejdoskop. Ja jestem – tak samo jak ona – dosyć otwarta, gadatliwa. Muszę więc uważać, żeby się za bardzo nie otworzyć, bo to czasami bywa niebezpieczne. Na pewno też lubię ludzi. Mam bardzo dużą łatwość w poznawaniu nowych osób. Lubię słuchać ludzi, rozmawiać z innymi osobami. Mam też w sobie pewnego rodzaju dozę naiwności, że z każdym da się znaleźć nić porozumienia tylko trzeba znaleźć w sobie wystarczająca ilość empatii aby zrozumieć fakt, że każdy nosi w sobie jakiś ból. Z Gosią łączy mnie też poczucie humoru, energia witalna, wrażliwość. Natomiast jeśli chodzi o różnice to na pewno spontaniczność, być może odwaga w podejmowaniu decyzji. Ja zawsze staram się znaleźć jakiś balans, a Gosia jest dość bezkompromisowa. I ta doza szaleństwa oraz pewnego rodzaju nieogarniania rzeczywistości to nie są mi bliskie sprawy. Również jej duchowość. Ja raczej zaliczyłabym się do osób, które wszystko intelektualizują – może nawet za dużo i zbyt intensywnie (śmiech). Więc te podobieństwa i różnice rozkładają się pół na pół. Pewnie dużo mamy powierzchownych cech wspólnych, natomiast jeśli chodzi o rdzeń i bardziej istotne sprawy, to jesteśmy na zupełnie przeciwległych biegunach.
MJ: Co najbardziej zaintrygowało Cię w scenariuszu i postaci Gosi?
MW: Do tej pory zazwyczaj grałam dosyć osadzone postacie kobiecie. Na pewno były to kobiety dojrzalsze. Natomiast w przypadku postaci Gosi miałam do czynienia z generowaniem zupełnie innej energii. Nie miałam wcześniej takiej szansy na ekranie, więc bardzo chciałam zawalczyć o tę rolę i zmierzyć się z bardziej komediową, czy nawet odklejoną postacią. Jeśli chodzi o scenariusz to na pewno ta prawda dialogów, czyli język, którym posługujemy się na co dzień. Momentami nawet knajacki, bezpośredni. Nie są to piękne frazy tylko często skróty myślowe. Oczywiście też przekleństwa, czy zapożyczenia z angielskiego. Wszystko to na pewno mnie uwiodło, bo to jest prawdziwe życie i fajnie, że mogliśmy przedstawić historię, bliską nam nie tylko jeśli chodzi o fabułę, ale również o język i samą formę dialogów.
MJ: Serial według mnie miał założenie być polskim „Fleabag” ( Phoebe Waller-Bridge) czy też „Girls”. Odważna produkcja, bez lukrowania rzeczywistości, podana w komediowo – melodramatycznej formie. Znasz te produkcje? Dostrzegasz podobieństwa?
MW: Nie widzę tutaj podobieństwa do „Fleabag”. Mam wrażenie, że jest to zupełnie inna forma, inny rodzaj poczucia humoru. „Fleabag” jest czarniejszą komedią. „Kiedy ślub?” jest cieplejszym serialem, bardziej otulającym. Kocham „Fleabag” całym sercem i uważam, że jest to świetna diagnoza współczesnego społeczeństwa, również millenialsów. W naszym serialu nie silimy się na diagnozowanie czegokolwiek, tylko na ciepłą opowieść o tym, co nam siedzi w sercach i głowie. We „Fleabag” była perspektywa tylko głównej bohaterki, która zapraszała nas do własnych myśli poprzez łamanie czwartej ściany. W naszym serialu te perspektywy są dwie i to przede wszystkim odróżnia „Kiedy ślub?” od „Fleabag” i „Girls”, bo jesteśmy 50% czasu z Tośkiem i 50% czasu z Wandą. Przede wszystkim nie łamiemy czwartej ściany. W przypadku „Girls” rozumiem, że może chodzić o pewien rodzaj obnażenia. Wydaje mi się jednak, że „Girls” był ostrzejszą produkcją, ale przede wszystkim to był serial o paczce przyjaciółek, równorzędnych postaci. Nasza historia jest też bardziej romantyczna w dobrym tego słowa znaczeniu. Bardziej skupiamy się na oddaniu głosu dwóm stronom i zobaczenia, że nie ma sensu oceniać relacji bez wysłuchania i zrozumienia obu perspektyw, które mogą się od siebie znacznie różnić.
MJ: Jaka była atmosfera na planie. Podejrzewam, że bawiliście się w swoim gronie doskonale?
MW: Oczywiście bawiliśmy się szampańsko, śmiechom nie było końca, ale też bardzo nam wszystkim zależało żeby tę historię przedstawić jak najszczerzej. Dużo rozmawialiśmy i jeszcze na planie urozmaicaliśmy nasze dialogi. Była zatem świetna zabawa, ale byliśmy też bardzo zaangażowani i skupieni w pracy.
MJ: W serialu ukazane w sposób komediowy jest kilka elementów, które chciałbym w rozmowie z Tobą rozwinąć i poznać Twój punkt widzenia – ale już na serio. Po pierwsze social – media. Jesteś dość aktywna na Instagramie, ale czy dostrzegasz zagrożenia związane z tą formą komunikacji i generalnie światem wirtualnym czy też sztuczną inteligencją??
MW: Nie powiedziałabym, że jestem jakoś bardzo aktywna na Instagramie. Mój główny content to są przeważnie śmieszne rzeczy, jakieś memy, ewentualnie treści bardziej zaangażowane społecznie czy politycznie. Czasami też pocztówki z wakacji, moja kotka – to są przeważnie takie klimaty. Jakiś czas temu zmusiłam się żeby postować więcej na temat pracy. Ale nie korzystam z Instagrama w taki sposób, że wrzucam jakieś sexy fotki i na tym próbuję budować karierę oraz rozpoznawalność. To w ogóle nie w moim stylu. Traktuję Instagram raczej jako dziennik wizualny poprzez który mogę podzielić się z innymi ludźmi jakąś swoją obserwacją, przeżyciem. Czy widzę zagrożenia z tym związane? Oczywiście tak. Przede wszystkim poprzez to ciągłe porównywanie się i FOMO (lęk przed wypadnięciem z obiegu – przyp. red.). Pomimo faktu, że doskonale zdajemy sobie sprawę, iż większość postów jest bardzo dokładnie wyreżyserowana, przemyślana, to i tak dajemy się nabierać. I ja również niejednokrotnie oglądając różne profile moich znajomych myślę sobie „wszyscy ciągle coś robią, gdzieś wyjeżdżają, gdzieś grają a ja nic – musze coś ze sobą zrobić”. To jest oczywiście kompletna bzdura, bo za chwilę to do mnie ktoś pisze, że jestem ciągle w pracy, robię świetne projekty, jestem na wakacjach – podczas gdy nie byłam na wakacjach przez rok. Jest to zatem narzędzie koszmarne, które bardzo silnie nas uzależnia. A jednocześnie wszyscy na nim jesteśmy, bo boimy się zniknąć z tej wirtualnej przestrzeni. Perspektywa, iż wypadamy z obiegu wydaje się być dla nas przerażająca. Gdybyśmy znacząco ograniczyli sociale to mielibyśmy się dużo lepiej.
MJ: Druga kwestia to ukazanie aktorskiego świata poprzez przedstawienie pogoni Tośka za rolami aktorskimi, czy też w genialnej kreacji Magdaleny Popławskiej jako Leny Ostrowskiej – zblazowanej gwiazdy polskiego kina, jest też Maciej Musiał (jako Marek Lipko), który poprzez swoją postać wyśmiewa portret wszelkich macho-aktorów. Jesteś w środowisku aktorskim – jak bardzo przerysowany został ten obraz ? I nie proszę o prawdziwe nazwiska.
MW: Oczywiście ten obraz w serialu to pastisz i to wszystko jest bardzo podkręcone. Natomiast stereotypy skądś się biorą. Ja też miałam do czynienia z podobnymi postaciami i sytuacjami. Niemniej bardzo się cieszę, że powoli próbujemy odczarować ten maczystowski, aktorski stereotyp, ale również ten, dotyczący nieskazitelnie pięknej aktorki, która zawsze jest w pełnym makijażu i genialnej stylizacji – to jest najzwyczajniej w świecie nieprawda. Natomiast mam wrażenie, że w serialu większość z tych stereotypów została zebrana przez Marka (Baranowskiego – przyp. red.) i Kasię (Wiśniowską – przyp. red.) do kupy i skumulowana właśnie w tych dwóch postaciach. Dzięki temu ten efekt komiczny jest najwyższych lotów. Uwielbiam te sceny! Moją ulubioną jest scena próby w teatrze tzw, mocno zaangażowanym.
MJ: W filmie pokazane są dość odważne sceny erotyczne, ale też trochę twórcy heheszkują z funkcji koordynatora intymności pokazując w lekko przerysowany sposób tę funkcję. Myślę jednak, że to ważna osoba na planie, aby aktorzy czuli się całkowicie bezpiecznie i swobodnie. Ty akurat przy okazji tej produkcji nie musiałaś korzystać z porad takiej osoby. Ale zapewne w przeszłości przy okazji różnych ról już tak. Jaki Ty masz stosunek do tego funkcji? Faktycznie wprowadza to większy komfort i bezpieczeństwo?
MW: Z koordynatorami intymności jest tak jak z każdym innym zawodem, czyli są osoby, które robią to świetnie i są osoby, które robią to słabo. Idea i założenie są fantastyczne, natomiast w praktyce bywa różnie. Jeżeli koordynator jest przygotowany do tematu i łapie fajny kontakt z aktorami to może to być super ułatwienie. Bardzo szkoda, że nie było tej funkcji w przeszłości. Teraz kiedy mit reżysera Demiurga upada, kiedy tak naprawdę stajemy się partnerami w pracy, ta funkcja jest dla mnie coraz mniej potrzebna. Czuję się coraz bezpieczniej na planie, wśród ekipy. Natomiast zawsze może zdarzyć się tak, że trafisz na kogoś inwazyjnego, więc dobrze, żeby była osoba hamująca tego typu zachowania. A dlaczego są heheszki? Dlatego, że my zbudowaliśmy jakąś skórę nosorożca, żeby te trudne sceny móc zagrać, Odebraliśmy edukację, według której nasze ciało to narzędzie i wszystko z nim można zrobić. To oczywiście nie jest prawdą. Jeżeli ktoś pyta czy może dotknąć twojej ręki, to zaczyna wyglądać śmiesznie, ale to w ogóle nie jest śmieszne. Zaczynasz sobie zdawać sprawę, że przez lata przekraczałaś swoje granice i teraz nagle ktoś pokazuje ci, że można to zrobić zupełnie inaczej. Tego rodzaju sytuacja jest dziwna, krępujące, wymaga też zaufania, bliskości. Dużo łatwiej jest się odgrodzić i udawać, że nic mnie to nie kosztuje niż spróbować zaufać komuś, spojrzeć mu głęboko w oczy i powiedzieć „kurczę sorry to mnie przerasta, tu mnie nie możesz dotykać i tego nie chce”. Wydaje ci się, że może to będzie odebrane, że nie jesteś wystarczająco plastyczna, otwarta, spontaniczna albo niewystarczająco zaangażowana w pracę. Te metody dopiero się kształtują, część z nich rzeczywiście działa, inne raczej przeszkadzają niż pomagają. One są w tak zwanym procesie i to będzie się jeszcze dostosowywać do potrzeb panujących na planie.
MJ: Wrócę jeszcze do serialu „Kiedy ślub”, ale chciałbym trochę zapytać o inne kwestie. Jaka rola Tobie najbardziej się marzy? Grałaś już np. ukochaną złodzieja ( „Najmro”), policjantkę (w „Krucjacie”), chyba nawet prostytutkę w serialu „Brokat” – może jakaś femme fatale albo zła do szpiku kości psychopatka?
MW: Mam dosyć duże szczęście, bo nie zostałam zaszufladkowana. Gram naprawdę różne rzeczy, ale psychopatka, zła do szpiku kości, to jest dobry pomysł (śmiech). Czegoś takiego zdecydowanie jeszcze nie mam na koncie. Na pewno zawsze marzyło mi się coś kostiumowego, ale jednocześnie coś bardziej teatralnego, formalnego, w stylu świata, który tworzy Yorgos Lanthimos, to jeden z moich wymarzonych procesów twórczych. Marzy mi się rola, w której będzie można pozwolić sobie na coś szerszego, bardziej teatralnego i szalonego. Pociąga mnie też kino gatunkowe w stylu Davida Lyncha, ale też bardzo chętnie latałabym na smoku, rzucała jakieś płomienne zaklęcia, z dużą pracą kaskaderską. Chciałabym również spróbować kina bliższego postaciom w stylu Grety Gerwig, Sofii Coppoli. Uczciwie musze jednak przyznać, że jestem dosyć nakarmiona pod tym względem. Przez ostatnie lata dostałam naprawdę tak zróżnicowane propozycje w teatrze i kinie, że nie mogę narzekać. Zostańmy więc przy tej psychopatce, złej do szpiku kości, która jednocześnie może być femme fatale (śmiech).
MJ: A jakie gatunki filmowe Ty najbardziej lubisz?
MW: Lubię tzw. kino autorskie, czyli kiedy reżyserzy budują bardzo wyraźnie swój świat, do którego zapraszają resztę twórców, a później widzów. Czyli taka bardzo jasna, reżyserska wizja. Może to być kino bardziej formalne ale i społecznie zaangażowane. Dlatego właśnie wspomniałam o kinie Yorgosa Lanthimosa. Jeśli chodzi o kobiety to teraz Emerald Fennell tworzy bardzo ciekawe światy. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym miała swój ulubiony gatunek. Na pewno bardzo lubię kino koreańskie i jego nieśpieszne tempo, pewnego rodzaju baśniowość. Lubię obrazy bardziej społecznie zaangażowane, a jeżeli jeszcze są jeszcze do tego komediowo podkręcone jak np. „Sukcesja” czy kino Rubena Östlunda, to już w ogóle jest najbardziej w moim guście. Bardzo też mi imponuje kiedy twórcy inspirują się swoją narodowością albo temperamentem obywateli danego kraju. Kiedy nie ucieka się od tego tylko korzysta z tej charakterystyczności. Pedro Almodovar jest tego przykładem.
MJ: Czy odczuwasz już, ze jesteś rozpoznawalna biorąc pod uwagę, ze zagrałaś w kilku znaczących produkcjach filmowych, serialowych ale i teatralnych.
MW: Bardzo rzadko mi się to zdarza. Czasem widzę, że ktoś się do mnie uśmiecha, kojarzy, ale nie do końca wie skąd. Ale raczej to się nie wydarza i niech tak pozostanie jak najdłużej.
MJ: Poza aktorstwem filmowo-serialowym, występujesz tak jak wspomniałem wcześniej w teatrze (Teatr Narodowy, „Och-Teatr, Roma), ale również zajmowałaś się przez wiele lat dubbingiem. Która z tych form najbardziej Ci odpowiada, albo jeśli każda co konkretnie w każdej?
MW: W filmie podoba mi się jednorazowość tego wydarzenia, co jest paradoksalne bo ta jednorazowość zostaje na taśmie czy na innych nośnikach na wiele lat, jeśli nie na zawsze, w przeciwieństwie do teatru. Oczywiście przygotowujemy się do tego, ale finalnie na planie jest tylko tu i teraz. W teatrze natomiast bardzo kręcące jest to, że spotykasz się z widzem w bezpośredniej konfrontacji. Ta wzajemna energia to jest takie trochę perpetuum mobile. My dajemy im, oni dają nam i tak to się w koło kręci. W teatrze dużo więcej zależy od aktora. Jak już kurtyna pójdzie w górę, to później choćby się waliło i paliło, my ten spektakl staramy się ratować. Żeby teatr zaistniał to musza być spełnione jedynie dwa punkty: obecność widza i obecność aktora. Natomiast, żeby powstał film to potrzebna jest cała masa ludzi, wielka ekipa. W przypadku filmu jest to zatem ta jednorazowość, zamknięta forma. W teatrze zaś ta powtarzalność i fakt, że cały czas można coś szlifować, zmieniać, kombinować, próbować. Po paru latach zupełnie inaczej się gra tę samą rolę niż parę lat wcześniej. Jednocześnie bardzo pociągający jest ten bezpośredni kontakt z publicznością. Dubbing zaś to jest wspaniała zabawa, to są zadania, których nie miałabym szansy zrobić ani w filmie ani w teatrze, np. gry komputerowe, jakieś odjechane postaci, czy bardzo charakterystyczne kreskówki. Bardzo lubię pracę głosem, chociaż musiałam ją zawiesić ze względu na zobowiązania serialowe. Mam jednak nadzieję, że wrócę do niej jak najszybciej.
MJ: Na naszej stronie poza produkcjami filmowo-serialowymi recenzujemy pozycje muzyczne. Czego na co dzień słucha Masza Wągrocka. Jakich masz ulubionych wykonawców?
MW: Jestem bardzo przywiązana do muzyki klasycznej, w której wzrastałam, bo chodziłam do szkoły muzycznej. Było jej u mnie w domu bardzo dużo: Mendelssohn, Brahms, Sibelius, Bach, ale też muzyka dawna. Lubię też muzykę elektroniczną taką jak Serpentwithfeet albo bardzo popularnego Labrintha, którego uważam za geniusza. Lubię też lżejsze rzeczy typu Polo & Pan. Uważam, że James Blake jest absolutnie wspaniały. Pociągają mnie również crossovery gatunkowe typu np. etiopski jazz lub eksperymenty muzyczne z jakąś ludowością. Jest dużo takiego materiału np. inspirowanego muzyką z Węgier, afrykańską, bałkańską. W Polsce też mamy takie eksperymenty, różnego rodzaju nowe opracowania pieśni ludowych połączonych z elektroniką albo zorkiestrowane w opracowaniach symfonicznych. Co jeszcze…jazz! Chet Baker, Portico Quartet. Z polskich wykonawców uwielbiam Hanię Rani. Słucham też bardziej soulowych klimatów Lianne La Havas albo The Mamas & The Papas. Tak jak teraz myślę, to słucham właściwie wszystkiego! Uwielbiam Marylę Rodowicz. Naprawdę! To nie żart. Benjamin’a Clementine’a, Laurę Mvulę. Albo na przykład Ibrahima Maaloufa, świetny etnojazz. Słucham też rocka, chyba nie łapie się tylko na rap, disco-polo i taki płaski pop siłowniany, od którego więdną mi uszy. To są trzy gatunki, których nie słucham. Reszty jak najbardziej. Nawet trap, techno, drum and bass.
MJ: Na zakończenie muszę zapytać o jednego z aktorów występujących w „Kiedy ślub”. Miałaś z nim kilka wspólnych scen. Chodzi o psa Jacka…. Czy to faktycznie był taki słodziak?
MW: Jacuś jest spryciarzem. Jacuś doskonale wie co trzeba zrobić, żeby dostać smaczki. Czasem trzeba rozkręcić aferkę, czasem trzeba pięknie grać i być powtarzalnym. On zrobi wszystko dla smaczków, jest totalnym słodziakiem. Jest też bardzo dzielny. Dziwne, że zwierzak tak dobrze odnajduje się na planie filmowym, który jest dosyć głośny i chaotyczny. Natomiast Jacek miał zapewnione warunki królewskie. Kabanoski spadały na niego z nieba. Myśmy cały czas się bawili z nim, głaskali, więc myślę, że Jacek miał wspaniały czas.
MJ: Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiał Mariusz Jagiełło
ZAPISZ SIĘ DO NASZEGO NEWSLETTERA WYSYŁAJĄC MAIL NA: sztukmixnewsletter@gmail.com
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: