Najlepsze rozmowy to te, w których nie ma z góry ustalonych reguł. Nie zadajemy pytań z kartki w modnej kawiarni, świadomi upływającego czasu. Po prostu podążamy za pasją osoby, z którą rozmawiamy. Tak też było w przypadku Martyny Hordowicz – lekarki, która w wolnych chwilach oddaje się poezji śpiewanej jako Maraya. Efekt naszej konwersacji znajdziecie poniżej.
Elvis Strzelecki: 3M – Martyna, Muzyka, Medycyna. Takie luźne skojarzenie w kontekście litery „M” w Twoim życiu. Co pojawiło się pierwsze – fascynacja medycyną czy muzyką?
Martyna Hordowicz: Muzyka towarzyszyła mi przez całe życie. W zasadzie nie potrafię znaleźć momentu, w którym nie byłaby obecna. Jest jak dobry przyjaciel, który jest przy mnie na dobre i na złe. Moje relacje z medycyną były natomiast trudne i burzliwe, i nie zawsze była to „miłość” (na pewno nie od pierwszego wejrzenia).
ES: Czyli nie należałaś do grupy osób, które jako dziecko marzyły, żeby być panią doktor, by leczyć ludzi i zmieniać w tym kontekście świat…
MH: Marzyłam, aby być niczym Hamlet z „Trenu Fortynbrasa” Herberta, który „nie był do życia”. Niezmiennie trwał przy ideałach i usiłował żyć tak, jakby powietrze nie było nam potrzebne do przetrwania. Marzyłam także, aby oddać się dziennikarstwu, być niczym moja ukochana autorka reportaży, Justyna Kopińska. W liceum jednak typowe dla młodych patrzenie przez różowe okulary na świat, upieranie się przy tym, że życie jest wartością samo w sobie, o którą trzeba walczyć bez względu na wszystko, we mnie umarło. Nie budziły we mnie westchnień perypetie protagonisty „Cierpień młodego Wertera” i romantyzacja świata. Dużo bliżej było mi i wciąż jest do Fortynbrasa ze wspomnianego wiersza, który cenił praktyczne podejście i zajmował się dekretami w sprawie prostytutek, żebraków i kanalizacji. Dopiero kiedy te podstawowe rzeczy są odpowiednio zadbane, można oddawać się marzeniom. Na chwilę. I moim piosenkom też dużo bliżej do „przyziemia” niż do bujania w obłokach, w poszukiwaniu końca tęczy. Dlatego ukończyłam ścisłe studia, które pozostają tak blisko człowieka, jak się da. W medycynie nie ma nic z romantyzmu. Jest pełna brudu, krwi i często pozostaje bezradna. Młodym lekarzom bardzo długo zajmuje dojście do tego, że tak naprawdę wobec większości problemów jesteśmy bezsilni. Ja nie miałam takich złudzeń.
ES: Pragmatyzm…
MH: I to jest piękne, bo pragmatyzm wcale nie wyklucza istnienia ideałów, w które się wierzy. Po prostu są dość jak na ideały, realistyczne. Chroni natomiast przed złudzeniami, a te z definicji nie są dobre, bo zwykle prowadzą do rozczarowań i cierpienia. W moich piosenkach piszę o trudnych tematach. Pojawia się alkoholizm, myśli samobójcze. Obecnie pracuję nad kolejnym EP, na którym będę wykorzystywać postaci z mitów, ale ich historie będą opowiedziane inaczej.
ES: Jan Nowicki powiedział kiedyś, że cmentarze to sexy miejsca i wpada tam na grób rodzinny z kielichem. Dziś go rozumiem. Wokół nas danse macabre trwa, a my dzięki niemu zdajemy sobie sprawę, że najpiękniejsze są te okruchy szczęścia między początkiem a końcem.
MH: Uważam, że w życiu jest naprawdę dużo piękna, dla którego warto tu być. Nie jest to jednak równo podzielony tort. Niemniej jestem zdania, że nie warto obrażać się na świat, kiedy otrzymujemy od niego „tę mniejszą połowę”. Myślę, że naszym obowiązkiem jest szczęście kreować i każdy może to robić. Nie tylko jako lekarz, usuwając cierpienie bądź jako artysta, tworząc dla publiczności. To takie „primum non nocere”, które każdy z nas może praktykować. Nie jestem lekarzem dla własnej satysfakcji – to taki skutek uboczny tego zawodu. Podobnie robi moja bardziej twórcza strona. Dlatego z biegiem czasu w moich piosenkach coraz mniej jest mnie samej, a coraz bardziej próbuje przekazywać w nich to, czego się nauczyłam na swoich błędach o tych cudzych, ale w nieco ładniejszej oprawce, aby jednak można było je przełknąć.
ES: Masz przyjaciela w postaci muzyki. Pamiętasz jednak, jak zaczęła się Wasza przyjaźń? Która piosenka jako pierwsza podbiła Twoje serce?
MH: Jestem pokoleniem wychowanym na Majce Jeżowskiej, więc oczywiste, że to musiała być jej piosenka. Opowiadała o lalce z saskiej porcelany, która samotnie i niezmiennie trwała na swoim posterunku, jakby zaklęta w swoich myślach. Trochę się z nią utożsamiałam. Niemniej muszę wspomnieć o drugiej równie istotnej. To „Hello, I Love You” The Doors, czyli jednocześnie pierwsze zdanie, które rozumiałam po angielsku. Źródłem tej piosenki była kaseta rodziców z płytą The Doors, nagrywana z audycji w Trójce. Za czasów dawnego ustroju tylko tak można było słuchać zagranicznej muzyki. Musiałam sobie to nagranie przywłaszczyć.
ES: A jeśli chodzi o Twoje piosenki, to czy była to taka Twoja forma kontaktu ze światem? Pamiętasz okoliczności powstania i tematykę swojego pierwszego utworu?
MH: Piosenki zaczęłam pisać późno, bo dopiero na studiach. Wcześniej nigdy nie udało mi się połączyć muzyki z tekstem, pomimo iż naprawdę usilnie próbowałam. Po drodze były wiersze, pamiętniki, a nawet listy do przyjaciół. Uwielbiam listy, jest w nich taka czułość, emocje, których nie ma w wiadomościach e-mail. Czasem widać, gdzie załamało się pióro lub które słowo zostało nerwowo przekreślone. Niemniej główna linia komunikacji w mojej twórczości szła jakby „do wewnątrz” lub do szuflady. Szufladę zdradziłam dopiero na II roku studiów, kiedy powstało wiele piosenek. I jak to na początku bywa, wiele było związanych z typową prywatą. Nawet można je usłyszeć gdzieś na YouTube, niemniej jednak był to etap, który dawno się już zakończył.
ES: Kiedyś były to listy do samej siebie, dziś do świata, czego przykładem są „Okropności wojny”, gdzie kołysanka spotyka się z twórczością Goi.
MH: Spędziłam kilka dni w Hali EXPO, pomagając jako lekarz uchodźcom. To było trudne przeżycie. Najbardziej brakowało tłumaczy. Byliśmy wiec zdani na aplikacje w telefonie, ale większość chorych nie radziła sobie nawet z dyktowaniem głosowym, więc dogadywaliśmy się na migi. Nie zawsze się dało. Pamiętam kobietę, która pokazywała na brzuch, coś mówiła o trzustce, była wyraźnie pobudzona, wystraszona. Poprosiłam jednego z ukraińskich z wolontariuszy, który mówił naprawdę słabo po polsku, o pomoc. Okazało się, że uciekła z bombardowanego Charkowa dosłownie tak jak stała. Przedostała się do Polski i nie miała żadnego dalszego planu. Rodziny, rzeczy. Nikogo. Płakała, a ja poczułam tą jej bezsilność i to, że nie mogłam jej pomóc. Nie w tych polowych warunkach. Bardzo przeżywałam ten czas, bo moja rodzina została wysiedlona z okolic Nowogródka przez Rosjan i wspomnienie o tym wśród nas nadal jest żywe. Moje doświadczenia z Janek przeplatają się z motywami ze wspomnianego cyklu rycin Goi. Obawiam się, że podobnie jak „Nędznicy” Wiktora Hugo, jest to pomnik okrucieństwa ludzkiego, który nigdy się nie zdezaktualizuje.
ES: Ty, jak już wcześniej ustaliliśmy, na pewnym etapie nie miałaś złudzeń, które ma wielu Twoich kolegów lekarzy (czyt. jednak nie wszystko możemy, bywamy bezradni). Ten element wrażliwości można jednak skatalizować poprzez sztukę. Czy zdarzyła się sytuacja, że ktoś po publikacji Twojej piosenki odezwał się do Ciebie, bo treść Twojej twórczości wywołała w nim jakąś refleksję?
MH: Tak, jest taka piosenka „Nie ma już nic”. I chyba ten utwór, chociaż nagrywany telefonem i w piwnicy (niczym prawdziwe, blackmetalowe demo, haha), ma najwięcej odtworzeń na YT. Opowiada o anoreksji, dlatego też niejedna osoba się z nim identyfikuje.
ES: Słychać u Ciebie sympatię do Evanescence oraz Przemysława Gintrowskiego, ale słyszę też w Twoich riffach nutę wczesnego Hey. Pytanie tendencyjne – którzy artyści Cię inspirują, stanowią dla Ciebie wzory?
MH: Myślę, że każdy z nas podąża jakąś drogą i czerpiemy ze wszystkiego, co na niej napotkamy. W psychiatrii mamy takie pojęcie jak kryptomnezja, która należy do zaburzeń pamięci. Jako jej przykład w podręcznikach najczęściej pojawia się nieuświadomiony plagiat. Nie raz słyszałam, że czerpię z Hey, ale kiedy byłam młodsza, uwielbiałam Avril Lavigne i chciałam jak ona pisać piosenki i grać na gitarze (co chyba się udało). Do tego uwielbiam gotyk i to specyficzne poczucie estetyki, blisko mi do Siouxsie and the Banshees, Faith and the Muse, FIelds of the Nephilim oraz cięższych brzmień Opeth, Katatonii, starej Anathemy, jak również do folkowych brzmień Wardruny czy Eivor.
ES: W Twojej twórczości sporo też odniesień do sztuki choćby do obrazu „Tratwa meduzy” Théodore’a Géricaulta, do rycin Goi czy do mitologii greckiej („Echo i narcyz”). Im bardziej człowiek przygląda się sztuce bądź mitom z dawnych lat, tym mocniej uświadamia sobie ich uniwersalny przekaz. Jakie są Twoje refleksje na ten temat?
MH: Stare mity są wiecznie młode – czasem wystarczy spojrzeć na nie z innej niż „klasyczna” perspektywy. Aby nie szukać daleko, nawiążę do wspomnianego przez Ciebie utworu „Echo i Narcyz”. Wiele napisano o samym Narcyzie, natomiast bardzo ciężko jest uchwycić chociaż jeden utwór sztuki „wszelakiej”, oddający głos niemej nimfie Echo. Dla mnie jej historia jest alegorią przemocy, która nie zostawia śladów na ciele. Zazdrosna o swojego męża Hera odebrała jej własny głos i odtąd Echo mogła komunikować się ze światem, powtarzając skrawki cudzych słów. Podobnie niewiele rozgłosu wciąż otrzymują ofiary przemocy emocjonalnej, mimo iż świadomość, że ta powoduje realne cierpienie, rośnie. Wystarczy poczytać reportaże Jacka Hołuba. Słyszę nierzadko, jak jeden człowiek wyrządza drugiemu różne okropieństwa, ale „nigdy mnie nie uderzył” jest wypowiadane przez ofiarę wręcz z emfazą, jakoby mogło stanowić usprawiedliwienie dla jego poczynań. Dlatego oddałam głos Echo i chciałabym opowiedzieć więcej takich historii.
ES: Kiedy możemy spodziewać się kolejnej EP-ki? Co na nią przygotowujesz?
MH: Kolejna EP będzie próbą opowiedzenia mitów na nowo – utwór „Echo i Narcyz” tylko ją zapowiada. Nie będzie na niej lekkich tematów, ale tym bardziej uważam, że warto o nich opowiedzieć.
ES: Zajmujesz się poezją śpiewaną. Gdyby jednak jakiś producent zajmujący się ambientem, hiphopem lub muzyką z gatunku progressive house zaproponował Ci współpracę jako wokalistce, zgodziłabyś się?
MH: Bardzo chętnie! Sama napisałam kiedyś rapowany utwór, bo pasował mi do koncepcji historii, które chciałam opowiedzieć. Poza tym elektronika w muzyce jest jedynie kolejnym środkiem wyrazu, instrumentem, który może sam tworzyć lub wzbogacać inne utwory. Uwielbiam Lindsey Stirling oraz wokalistki takie jak Sia czy Poppy. Zdarza mi się też posłuchać Skillrexa i Fluxa Paviliona. Bardzo chętnie udzieliłabym głosu w projekcie czy elektronicznym lub nawet blackmetalowym, o ile jego założenia by mi się spodobały.
ES: Czy w ferworze tak wielu zajęć znajdziesz kiedyś czas na koncert akustyczny?
MH: To jest coś, na co wiecznie brakuje mi czasu. Solowy koncert to godziny przygotowań, ale nie ukrywam, że bardzo chętnie wrócę na scenę. Moim małym marzeniem jest zagrać przed Shawnem Jamesem, amerykańskim bardem z ogromnym sercem. A zagrać z nim w duecie na jednej scenie… to by było niebo.
ES: Gdzie szukasz wytchnienia?
MH: Tam, skąd pochodzę – w górach! Chodzenie po górach jest niczym medytacja. Ta cisza, kiedy wychodzisz na szlak tuż przed wschodem słońca, zanim pojawią się na nim tłumy, sprawia, że prawdziwie odpoczywam od nadmiaru bodźców, które mam na co dzień. Otwieram się ostatnio na inne lokalizacje niż Tatry czy Karkonosze. W ciągu ostatniego roku dwa razy byłam na Słowacji i na pewno będę się starała bywać tam częściej.
ES: Dokończ zdanie – człowiek jest dla mnie…?
MH: Ułomny i niedoskonały. Jesteśmy zdolni do pięknych i okrutnych rzeczy. Jesteśmy zdolni nawet unicestwić świat, w którym istniejemy, pomimo iż jesteśmy często tak bardzo krusi, słabi. Taki jest człowiek – ecce homo.
Rozmawiał: Elvis Strzelecki
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1
Ten post ma jeden komentarz
Fajny wywiad z fajną osobą – niezamkniętą w lekarskiej manierze wszechwiedzących.
No i fajnie gra i śpiewa…
Niezłe pytania od Elvisa – jeszcze lepsze odpowieszi Martyny..:)