Zespół Chemia 29 kwietnia wydaje swój piąty album „Something To Believe In”. SztukMix jest jednym z patronów medialnych tej płyty. Z wokalistą zespołu, Łukaszem Drapałą, porozmawiałem o nowej płycie, ale również o sytuacji na Ukrainie oraz zespole Chevy, w którym również się udziela.
Mariusz Jagiełło: Na początku zacznę od tematu, który obecnie, ze zrozumiałych względów jest wiodący. Agresja Rosji na Ukrainę poruszyła nas wszystkich. Wy szczególnie macie silne powiązania z tym krajem. Wojtek Balczun (lider, założyciel, gitarzysta zespołu Chemia – przyp. aut.) pracował tam jako szef Kolei Ukraińskich, często koncertowaliście w tamtych rejonach i nawet przerabialiście teksty swoich piosenek na język ukraiński. Jak ta sytuacja wpływa na Ciebie i cały zespół?
Łukasz Drapała: W naszych postach piszemy o tym, że Ukrainę mamy w sercu. I to jest absolutnie prawda. Zagraliśmy tam kilka koncertów, braliśmy udział w festiwalach, za każdym razem cieszyliśmy się bardzo gorącym i przyjaznym przyjęciem. Poznaliśmy tam wielu dobrych ludzi, również muzyków, którzy musieli zamienić gitary na karabiny – jak np. Antytila (ukraiński zespół rockowy – przyp. aut.). Tęsknię za tymi ludźmi i czekam na wolną Ukrainę. Wojna zamknęła mnie twórczo, zauważyłem, że całe moje dni kręcą się wokół tematu wojny. Ta kurewska bezsilność, złość i niedowierzanie, że nadal jesteśmy idiotami, co tłumaczy zresztą poziom naszych politycznych reprezentantów. Powiedziałem to mojej żonie – gdyby nie ona i dzieci, chciałbym pojechać walczyć.
MJ: A czy macie jakiś kontakt z przyjaciółmi z Ukrainy?
ŁD: Tak, utrzymujemy kontakt z Kolą Niemcowem – autorem tekstów, czy też Romanem Kalmukiem naszym agentem w Ukrainie oraz znajomymi spoza branży. Bardzo się o nich martwimy, bo nie wszystkim możemy pomóc…
MJ: Na naszej stronie nie cenzurujemy wypowiedzi a znam Ciebie i wiem, iż masz dość cięty język. Gdybyś mógł, to co powiedziałbyś pewnemu tyranowi z Rosji?
ŁD: Do takich jak on się nie mówi. Zawsze gdy robię krewetki czy spaghetti dodaję dużo czosnku. Żona lubi czosnek, ja też. Siekam go powolutku na bardzo cienkie plasterki, cienkie jak papier. Trzeba mieć bardzo ostry nóż. Posiekanie całej główki zajmuje trochę czasu, ale efekt jest właściwy. Chciałbym, aby ktoś zadbał o zachowanie przytomności tego zjeba, podczas powolnego siekania jego fiuta.
MJ: Mocne ale i trafne słowa! A jak zapatrujesz się odnośnie wypowiadania poglądów, w kwestiach politycznych, przez muzyków rockowych?
ŁD: Każdy ma prawo się wypowiedzieć, chociaż nie każdy powinien. Zbyt wielu z nas sądzi, że wypowiadanie się na jakiś temat to obowiązek, a tak nie jest. Ja też tak miałem, ale z tego wyrosłem. Dzisiejsze uprawianie zawodu polityka nie budzi pozytywnych skojarzeń, ani szacunku. Dzisiejsi działacze sprowadzili politykę do narzędzia za pomocą którego osiągają cele własne, a nie własnych wyborców. Właściwie to osiągają je ich kosztem. Nigdy wcześniej nie było to tak widoczne, tak ordynarne i tak bolesne w skutkach. A rock to bunt, a bunt wobec niesprawiedliwości to obowiązek przyzwoitego człowieka. Rockerka powinna reagować zawsze.
MJ: Zostawmy zatem już te trudne tematy. W kwietniu Chemia wydaje swój piąty album „Something To Believe In”. Ja już go przesłuchałem i trochę żartobliwie zapytam, czy można Was nazwać najbardziej amerykańskim zespołem z Polski?
ŁD: Ja odebrałbym to jako komplement. Amerykański rock to moja miłość od zawsze i na zawsze. Reszta chłopaków pewnie uważa podobnie. Jednakże, jesteśmy polskim zespołem z Warszawy, który przekłada swoją miłość na autorską muzykę. Zresztą – ta „amerykańskość” to częste źródło problemów. Wiesz, nigdy nie pozowaliśmy na typowego słowiańskiego wrażliwca, bo nie taki styl nas wychowywał. Jeszcze do tego biznesmen w składzie? W USA to normalne i budzi szacunek, że ktoś potrafi coś więcej, ale tutaj? Okazało się, że niekoniecznie. Przypomniały mi się pierwsze lata działalności zespołu Chemia. Czasem mieliśmy whisky, zawsze dobry sprzęt, a muzycy radzili sobie w biznesie (jeden wybitnie), jeździliśmy za granicę. Kiedy przyszedł feedback odnieśliśmy wrażenie, że prawdziwy polski rockman musi być biedny, wódka lub harnaś, a wiedza o biznesie zatrzymuje się na wiedzy o minimalnej stawce za sztukę. To oczywiście bzdury, ale przynajmniej jest „powód”, by dowalić. Pamiętam jak kiedyś duży radiowiec z dużego radia powiedział nam kiedyś wprost – po co ja mam Wam pomagać, jeżeli Was na wszystko stać? I nie pomógł. Nie dlatego, że byliśmy słabi. Dlatego, że sławę w tym kraju można kupić i rzadko komuś zepsutemu do głowy przyjdzie, że widząc drogę na skróty, mimo to można próbować uczciwie. Ale miałem i mam to w dupie.
MJ: Masz absolutną rację, słabi nie jesteście o czym przekonuje również najnowsza płyta. Album był już gotowy wiele miesięcy temu, niestety COVID skutecznie odroczył jego premierę. Chyba ciężko tak długo czekać na upublicznienie swojej pracy?
ŁD: Czekanie to podstawowe zajęcie każdego muzyka, ale tutaj doszło do przegięcia. Najpierw management, który przedłużał wydanie płyty ze względu na konkretną strategię, potem pandemia i czekanie, aż to wszystko się skończy. Teraz mamy wojnę. Nie możemy jednak dłużej czekać, bo całkiem znikniemy.
MJ: Rozmawiałem jakiś czas temu z Wojtkiem Balczunem, który wspomniał, że płyta przyniesie kilka niespodzianek i faktycznie tak jest – blues, americana, sporo klasycznych brzmień, szczególnie z lat osiemdziesiątych. Skąd pomysł by je dodać do Waszej twórczości i jak duża w tym zasługa producenta płyty Andy’ego Taylora, znanego chociażby z grania w zespole Duran Duran?
ŁD:. Klasyka i brzmienia z lat osiemdziesiątych to coś, co siedzi w nas od zawsze. Osobiście bardzo chciałem, aby oprócz pierwiastka grunge, który wszędzie ze sobą noszę, pojawił się również blues. Nie było z tym problemu, bo Wojtek ma bardzo głęboką szufladę z riffami, a Maciek Mąka, z którym pracowaliśmy nad demo i nie jest w składzie bandu, potrafi – jeżeli zachodzi taka potrzeba – odpowiednio je ubierać i modyfikować. Zwykle piszę do nich melodie w samotności, ale tym razem było inaczej – Wojtek i Maciek pastwili się nade mną w praskich piwnicach, aż wyśpiewałem coś dobrego (śmiech). Sami również dorzucili do tych melodii swoje trzy grosze. Sklejaliśmy to potem w całość i takie formy otrzymał Andy. To był efekt naprawdę przyjemnej i pozytywnej współpracy, gdzie celem był po prostu dobry numer. Andy to oczyścił, dokonał kilku znakomitych ruchów i pracował z nami nad brzmieniem w studiu. Jego wiedza, umiejętności i doświadczenie są nieocenione, a do tego – nasze dążenia idealnie się pokrywały.
MJ: A jak w ogóle doszło do współpracy z nim?
ŁD: Naszym agentem był wtedy Seven Webster, który w tym samym czasie współpracował z Andym. Szukaliśmy producenta i Seven nas połączył. Oczywiście najpierw musieliśmy przygotować solidne demo, które szczęśliwie spodobało się Andy’emu. Ostrożnie zaprosił nas najpierw na realizację dwóch numerów, a po udanej sesji weszliśmy we współpracę nad całą płytą.
MJ: Jedno na pewno nie uległo zmianie, te utwory mają duży potencjał przebojowości. Chyba nawet jeszcze większy niż na poprzednich albumach. Czy takie było założenie?
ŁD: To miłe, dziękuję w imieniu całego zespołu. Któż nie marzy o posiadaniu przeboju? Jednakże nie znamy przepisu na przebój, a nawet na potencjalny przebój (śmiech) Może to zabrzmi słabo, ale my chcieliśmy zrobić piosenki, które nam się podobają. I zrobiliśmy jedną więcej niż te na płycie, czyli nawet nie było selekcji „przebojów”. Ten krążek to zapis naszej pracy nad… krążkiem. Po prostu.
MJ: Słuchając Waszego nowego materiału miałem też nieodparte wrażenie, że jest on jednak nagrany bardziej z myślą o słuchaczach międzynarodowych niż polskich. Celujecie bardziej w rynki zagraniczne?
ŁD: W przypadku wybranych utworów obok wersji angielskich powstaną wersje ukraińskie i polskie. W przypadku tych ostatnich pojawią się teksty autorstwa… no właśnie. Zbliża się ciekawa niespodzianka i lepiej jeszcze ją potrzymać. Reasumując – atakujemy wszystkie rynki świata.
MJ: Żeby nie było tak amerykańsko, smyki w kawałku „Angina” przypominają nieśmiertelny „Kashmir” Zeppelinów. To świadome nawiązanie do tego utworu?
ŁD: Skojarzenie jest dobre i miłe. Nie sądzę, jednak, aby Wojtek pisząc riff chciał stworzyć jakąś odpowiedź na Kashmir. Tutaj skojarzenie wzmacnia sposób aranżacji smyków, które idą z riffem. Smyki dołożył Sasha Putnam, który pewnego dnia odwiedził nas w studiu. Wpadł na to po pierwszym przesłuchaniu, zadziałała intuicja. Potem w Polsce zamieniliśmy jego synthy na żywe smyki pod kierownictwem Jasia Stokłosy.
MJ: Osobiście uważam, że to najbardziej dojrzałe wasze dzieło. Również wokalnie prezentujesz się wyśmienicie. Masz podobne odczucia, że nagrywając ten album weszliście na wyższy poziom jako cały zespół?
ŁD: Dziękuję. Tak, uważam, że jesteśmy mocniejszym zespołem niż kiedykolwiek. Powoduje to wiele czynników. Po pierwsze – doświadczenie, które przez lata udało się zabrać i wyciągnąć wnioski. To proces nieskończony, co jest oczywiste. Po drugie inny skład – jest Błażej (Chochorowski – przyp.aut.), którego bas brzmi tak, jak zawsze chcieliśmy żeby bas brzmiał. Jest Maciek Papalski, który jest absolutnie fantastycznym gitarzystą. Czuję się z nimi świetnie na scenie i w busie. Nadal jest przy nas Maciek Mąka, z którym robiliśmy demówki dla Andy’ego i sporo rozwiązań produkcyjnych wyszło właśnie od niego. Po trzecie – jesteśmy mądrzejsi i pewnie wpływ na to miał mój dwuletni urlop od Chemii.
MJ: No właśnie, przez jakiś czas nie było Cię w zespole. To pierwszy album z premierowym materiałem po Twoim powrocie. Czy widzisz jakieś zmiany w funkcjonowaniu grupy?
ŁD: Nie było mnie dwa lata. W tym czasie poszerzyłem sobie muzyczny świat w mojej głowie, który wcześniej należał tylko do Chemii. Chemia natomiast zatęskniła za mną, nie powstało nic nowego i proszę tego źle nie odebrać, bo nie ma w tym grama wywyższania się, tak po prostu się wydarzyło. Chemia, którą znacie, to konkretni ludzie na swoich stanowiskach, zespół sam sobie to udowodnił. Wojtek pewnego dnia zapytał mnie, czy bym wrócił, ja tego wówczas nie planowałem. Z tym, że tak naprawdę wystarczyło, że puścił mi kilka tematów z próby i prosić o cokolwiek nikt nikogo nie musiał. Zmiany w zespole są tylko na lepsze. Mam wrażenie, że lepiej rozumiemy swoje role oraz rozumiemy relacje między nami. Wiemy kim jesteśmy i na co nas stać. Wojtek jest założycielem zespołu, liderem bandy, ale wszystkie działania muzyczne oraz pozamuzyczne tworzymy i konsultujemy we dwóch. Tak było i jest. Wcześniej jego i moje ego potrafiło wejść na ścieżkę wojenną, dziś jesteśmy dojrzalsi. Wolimy realizację celów niż spory o indywidualne zasługi dla zespołu, o których można pogadać w busie, czy napisać post. Chemia to nasze dziecko i nasze marzenie jest niezmienne – Chemia ma tworzyć i się rozwijać, trafiać coraz szerzej i głębiej.
MJ: Zapytam jeszcze o część liryczną albumu. Teksty na „Something To Believe In” napisał Andy Taylor. Skąd ta decyzja i czemu oddałeś mu pole w tym zakresie ?
ŁD: Już przy powrocie do zespołu zaproponowałem, aby angielskimi tekstami zajął się ktoś, kto używa języka na ulicach UK/USA. W momencie kiedy pojawił się Andy, sprawa była prosta, bo jest świetnym tekściarzem. Ofertę przyjął z miejsca, z tym że system pracy dostarczył mi sporo stresu. Pracując nad nagraniami otrzymywałem tekst będąc przy mikrofonie, więc nie było czasu na jakiekolwiek przygotowania. Melodię znałem oczywiście wcześniej, ale często zmieniała się fraza, trzeba było zadbać o jak najlepszy efekt. Na szczęście stres szybko mijał, radziliśmy sobie z tym dobrze, Andy to świetny partner do współpracy.
MJ: Odejdźmy teraz od Chemii. W poprzednim roku wydałeś z zespołem Chevy rewelacyjną płytę „40/70 Gintrowski”, krytycy przyjęli ją bardzo dobrze, mam jednak wrażenie, że zasługiwała na zdecydowanie większe zainteresowanie słuchaczy niż miało to miejsce. Jak Ty to oceniasz?
ŁD: Płyta ma świetne recenzje, jest doskonały odbiór krytyków. Nie zapominajmy jednak, że to nadal niszowa produkcja i to bardzo. To, że zasługuje na większe zainteresowanie słyszę dość często, ale nie potrafię wpłynąć na zmianę sytuacji. Oczywiście Chevy nie posiada pożądanych budżetów promocyjnych, nie ma wydawcy, agenta itp., bo jest to band zupełnie niezależny, ale taka jest cena niezależności. Taką drogę wybraliśmy. Nadal liczę, że Gintrowski 40/70 zaistnieje. Jest jeszcze na to czas. Jestem dumny z tej płyty i wspaniałej pracy Tomka Jóźwiaka ( gitarzysta, kompozytor, menadżer Chevy – przyp. aut.). Coś musi się wydarzyć.
MJ: Czy Chevy będzie nadal funkcjonowało biorąc pod uwagę Twój powrót do Chemii?
ŁD: Do Chemii wróciłem kilka lat temu i od tego momentu powstały płyty dla Chemii i dla Chevy. Oprócz tego szereg innych projektów gdzie piszę (Potash) i wystąpiłem gościnnie w nagraniach, czy wydarzeniach. Do tego wszystkiego będę proponował coś solowego. Staram się proponować muzykę taką, która unika kanibalizacji. Na razie mi się to udaje, oby tak dalej.