Niektóre rzeczy w życiu są po prostu pewne. Tak jak podatki, śmierć i to, że kolejna płyta Lamb of God swoim impetem pozbawi was górnych jedynek. A więc baczność! Redneck powrócił i jest wnerwiony na maksa. Jeśli wasze szyje nie są jeszcze dość czerwone, to zaraz zasunie wam soczyste karczycho.
Drużyna Randy’ego Blythe’a jeńców nie bierze, o tym wie każdy fan cięższych klimatów. W przypadku ich najnowszego dzieła, zatytułowanego “Omens”, bezkompromisowe podejście do produkcji sięga nawet głębiej niż warstwa muzyczna. Bowiem w czasie, gdy spora część metalowych tuzów siedziała na tyłkach i biadoliła, że covid przytnie im kupony od tras promujących płyty nagrane w latach 2019-2020, panowie z Lamb of God wzięli sprawy w swoje ręce. Niemal z marszu po wydaniu, świetnej skądinąd, płyty zatytułowanej po prostu “Lamb of God”, zabrali się za pisanie nowych riffów, po czym szybciutko weszli do studia. Postanowili zerwać przy tym z praktykowanym przez wiele kapel podczas pandemii korespondencyjnym nagrywaniem, udając się na nagrywki całą hordą i dużą cześć materiału nagrywając “na setkę”. A jeśli pięciu wkurwionych na rzeczywistość mistrzów groove metalu zabiera się do pracy w jednym pomieszczeniu i pełnym skupieniu, to efekt musi po prostu walić w mordę. I wali. Producent, Josh Wilbur, z którym Lamb współpracuje już ponad 15 lat, po raz kolejny wydobył z chłopaków maksimum brutalności i precyzji. Z drogi śledzie, potwór jedzie.
Pierwotny gniew słyszalny w numerach z “Omens” nie przeszkodził zespołowi w usystematyzowaniu nowych dokonań w formie dobrze bujającej setlisty. Zespół funduje nam dobrze zbalansowaną podróż po zakamarkach muzycznej ekstremy, to kołysząc, to szarpiąc za fraki, to rozwałkowując na nieforemną masę. Na początek wjeżdża doskonały “Nevermore”, sunący w niezbyt pośpiesznym tempie, niczym walec miażdżący wszystko na swej drodze. Żadnych przydługich wstępów. Lamb of God serwuje nam tu swoją klasykę, groove pełznie, Randy Blythe się rozkręca, głowa się kiwa. Tuż za nim nadciąga podkręcający prędkość “Vanishing”, z trashowymi zwrotkami i hipnotyzującymi zwolnieniami na refrenach. Nóżka tupie. W ślad za “Vanishing” mamy podąża potężny “To the grave”, znów nieco obniżający tempo, choć tylko po to, by wyczyścić pole dla totalnej rozpierduchy w “Ditch”. Nie doszliśmy do połowy płyty, a już nie ma wątpliwości, że panowie gitarzyści Mike Morton i Willie Adler są z krążka na krążek w jeszcze lepszej formie (nie umniejszając sekcji w osobach basisty Johna Campbella i perkusisty Arta Cruza, którzy żelazną ręką trzymają za mordę potężny bit). To jest, proszę państwa, warsztat! Wioślarze Lamb of God prezentują cholerny kawał technicznej roboty, jak zwykle wykonanej bezbłędnie, a do tego bez żadnej spiny. Amerykańskie rzemiosło artystyczne w krzesaniu morderczych riffów i pokręconych rytmów. Nie ma miejsca na odpoczynek, w każdym kawałku ci kolesie są po prostu mega zajęci. Po szalonym “Ditch” dostajemy tytułowy “Omens”. Po prostu – przebój, zdecydowanie mój faworyt z płyty. “Gomorrah” przynosi klimatyczne zwolnienie, z riffami granymi na otwartych akordach. “Ill Designs” i “Greyscale” to z kolei nawiązanie do lambowych klasyków – średnie tempa, rytmiczne zwroty akcji, pulsujący groove. Niespodzianki przynoszą zaś “Denial Mechanism” – od pierwszej do ostatniej nuty… hardcorepunkowy! Myślałem szczerze mówiąc, że mi się płyta przełączyła na The Exploited. Kończący płytę “September Song”, zanim rozkręci się na dobre, raczy nas całkiem długim intro w postaci niemal balladowego riffu w totalnie pokręconym metrum. Naprawdę progresywna rzecz.
Wypadałoby się pokusić o porównanie “Omens” z dotychczasową dyskografią Lamb of God. Zadanie trudne, bo zespół z Virginii przyzwyczaił do wysokiego poziomu swoich wydawnictw. “Omens” wydaje się płytą jakościowo wyrównaną, w której trudno wskazać słabe punkty. Mocną, a przy tym dość różnorodną. Umownym miernikiem umożliwiającym porównanie dokonań Lamb of God może być poziom “hitowości” numerów z poszczególnych płyt. W tym przypadku najbardziej porywające utwory z “Omens” został zaprezentowane (słusznie zresztą) w formie singli jeszcze przed premierą krążka. Mowa tu o “Nevermore”, “Grayscale” i “Omens”. Wszystkie trzy dysponują arsenałem zapadających w pamięć riffów i refrenów, przy czym numer tytułowy jest absolutnym majstersztykiem. Naciągnąłem sobie ścięgna w szyi już przy pierwszym odsłuchu. To kawałek z gatunku skradających się tygrysów, rytmiką przypominający “Now you got something to die for” z “Ashes of the Wake”. Bez wątpienia zasili panteon największych hiciorów kapeli. Kiedy jednak porównuję przebojowy potencjał “Omens” z poprzednikiem, to nie wiem, czy jednak nie przyznałbym palmy pierwszeństwa albumowi “samotytułowanemu”. Piosenki takie, jak “Memento Mori”, “Checkmate” czy “New Colossal Hate” to też były monstra, które wryły się w mój wewnętrzny magnetofon jeszcze mocniej. Ostatecznie, jeśli musiałbym przyznać tu palmę pierwszeństwa, to byłyby to minimalne różnice.
W końcowym rozrachunku nie ma to zresztą większego znaczenia, wobec niniejszej świetnej wiadomości: na listopadowym koncercie w Warszawie usłyszymy klasyczną playlistę uzupełnioną o kozackie piosenki z dwóch nowych, zajebistych albumów. Nasza Stodoła znów zapłonie, bejbe.
Ocena (w skali szkolnej 1-6): 5 przyczajonych tygrysów
Grzegorz Morawski
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1
Ten post ma jeden komentarz
Woooow zatkało mnie