„Mayhem”, siódmy studyjny album Lady Gagi, od początku zapowiadany był jako dzieło inspirowane muzyką lat 90, taką jak Nine Inch Nails czy Radiohead. Przyznam, że nie wierzyłem w ten projekt – w końcu nie tak dawno dałem się złapać w podobną pułapkę zastawioną przez Dua Lipę. Przed premierą „Radical Optymism” artystka chwaliła się, że jej główną inspiracją był britpop (pojawiały się takie nazwy, jak Oasis i zdecydowanie nie britpopowy Massive Attack). W przypadku Dua Lipy, rozdmuchane oczekiwania skończyły się na przeciętnej płycie. Stąd bardzo ostrożnie podchodzę do tego typu obietnic, gdy w machinie promocyjnej używa się nazw innych wykonawców. Dziś, po godzinach spędzonych z „Mayhem”, mogę powiedzieć jedno – znowu dałem się nabrać.
Muszę sprostować, nie chodzi o to, że nowy krążek Lady Gagi mnie rozczarował. Jest wręcz przeciwnie! Uważam, że właśnie dostaliśmy najbardziej zróżnicowany (mainstreamowy) album, jaki powstał od lat i jedną z lepiej przemyślanych popowych płyt ostatnich miesięcy. Ale mówienie o jakichkolwiek wiodących inspiracjach w tym przypadku nie ma żadnego sensu. Jest ich tak wiele, że aż trudno w nich wszystkich jest się połapać – prawdziwy chaos! Jeżeli damy się przez niego pochłonąć, nagle zorientujemy się, że Gaga czerpie nie z jednego czy dwóch zespołów, ale z ostatnich 50 lat historii muzyki popularnej … od Davida Bowie, przez Prince’a, Roberta Smitha, Michaela Jacksona, Trenta Reznora, na Taylor Swift skończywszy. A to i tak tylko mały wycinek tego, co wpłynęło na końcowy kształt płyty. „Mayhem” to też podręcznikowy przykład na to, że można garściami czerpać z własnej historii bez popadania w banał i przysłowiowego „odgrzewania kotletów”.
Wrócę jednak do Nine Inch Nails, bo mimo wszystko postać Trenta Reznora w promocji płyty odegrała szczególną rolę. Można odnieść wrażenie, że z każdym kolejnym rokiem tworzy się wokół niego coraz większy kult (na który w pełni zasługuje!). Gaga zaczęła pojawiać się w koszulkach NIN, a w jednym z wywiadów chwaliła się, że ”Closer” słucha na zapętleniu. Nine Inch Nails to zespół, który na początku swojej działalności robił naprawdę nieźle porąbane rzeczy. Reznor na starość spoważniał, a ostatnie lata spędził głównie na nagrywaniu soundtracków, za które zdobył między innymi dwa Oscary. W 2021 roku wyprodukował album „If I Can’t Have Love, I Want Power” popowej supergwiazdy Halsey. Była to naprawdę świetna płyta (jeden z moich ulubionych albumów w 21 roku), ale to nie zmienia faktu, że wpływ Reznora i Atticusa Rossa na materiał był tak mocny, że dostaliśmy praktycznie kolejną płytę NIN. Na „Mayhem” industrialne echa pojawiają się wielokrotnie. Jednak w porównaniu z płytą Halsey, jedną z ważniejszych zalet krążka Lady Gagi jest sposób, w jaki udaje się je zaadaptować w strukturze albumu. Bez poczucia ich nachalnej dominacji. Wydany w zeszłym roku mroczny synth-popwoy singiel „Disease” jest na to idealnym przykładem.

Utworowi „Disease” towarzyszył teledysk, na którym Gaga między innymi wisi zakuta w łańcuchach czy przebiera się w latex, a do palców przymocowane ma noże. Nikt już dziś nie nagrywa tak popapranych klipów jak Nine Inch Nails w pierwszej połowie latach 90, ale jest coś w wideo do „Disease”, co sprawia, że przypomniałem sobie klimat sado-maso z wideo towarzyszących pierwszym wydawnictwom NIN (kto raz widział film do EPki „Wish” z 92 roku, już nigdy nie będzie w stanie wyrzucić go ze swojej głowy – serio, nie szukajcie go w sieci!)
„Mayhem” to przede wszystkim płyta popowa, na której nie mogło zabraknąć tej jednej piosenki która miała być niczym wiatr w żagle promocji płyty. Innymi słowy: nieznośnego i bezczelnego przeboju, nuconego przez wszystkich. Staram się nie oglądać telewizji, radia słucham jeszcze rzadziej – więc ciężko mi stwierdzić, co jest w danej chwili popularne, a co nie. Jednak jeżeli moja 7 letnia córka przychodzi ze szkoły i zaczyna śpiewać i tańczyć „Abracadabra” (mimo, że wcześniej jej go nie puszczałem) to wiem, że mam do czynienia z prawdziwym hitem. Mimo, że początkowo piosenka była dla mnie trudna do strawienia, to po kilku przesłuchaniach, czy tego chciałem czy nie, w głowie miałem już tylko refren „Abracadabra, amor-oo-na-na”. Utwór ma jeszcze jedną ważną zaletę, ma szansę dać drugie życie legendarnej gotyckiej formacji Siouxsie and the Banshees, których fragment kompozycji „spellboud” został w nim wykorzystany.
W utworze numer trzy, czyli „Garden of Eden”, zostajemy w klimacie beztroskiej zabawy. Gaga przenosi nas na klubowe parkiety z pierwszej połowy lat 10’ – kiedy królowały „Born this way” a chwilę po nim „Artpop”. Artystka od początku swojej kariery była ambasadorką społeczności LGBT, którą zawsze wspierała zarówno w życiu prywatnym, jak i swojej twórczości. Mam wrażenie, że „Garden of Eden” to jeden z tych elektro-popowych kawałków na „Mayhem”, manifestujący wszelkie odcienie wolności, jednocześnie mający szczególną szansę rozpalić niejedną imprezę. „Idź po swoich przyjaciół i spotkajmy się na parkiecie, Skończyły ci się cukierki, mogę ci dać więcej (…) Przewracam się w moich dziewięciocalowych szpilkach” śpiewa Gaga celebrując szaloną taneczną euforię, jednocześnie po raz kolejny puszczając dyskretnie oko do Trenta Reznora.
Za produkcję płyty odpowiada Andrew Watt, gość który na koncie ma całą masę rockowych mainstreamowych albumów wydanych w ostatnich latach. Mowa tu o wydawnictwach takich gwiazd jak Rolling Stones, Pearl Jam, Ozzy Osbourne, Iggy Pop (o jego płycie pisałem tutaj). Watt ma swoje lepsze i gorszę chwile, ale w przypadku eklektycznego „Mayhem”, w roli producenta sprawdził się bardzo dobrze. Na siódmą płytę Gagi przemycił kilka naprawdę niezłych pomysłów, żywcem wyrwanych z płyt, jakie produkował w poprzednich latach. Weźmy na przykład „Perfect Celebrity”, który jest wprost szyty pod występy na żywo. Jest w nim zarówno industrialne szaleństwo, chwytliwy refren, ale przede wszystkim przebojowość. „Perfect Celebrity” to równocześnie list miłosny Gagi do Roberta Smitha z The Cure. W jednym z wywiadów artystka wyznała, że od lat jest zafascynowana kawałkiem „Never Enough”, który słuchała za każdym razem, kiedy wychodziła do klubu i który zainspirował ją do stworzenia właśnie „Perfect Celebrity”.
Najciekawiej dla mnie wypada środkowa część płyty. „Vanish into You” to chwilowe spowolnienie i flirt z klimatem retro w stylu ABBY. W drugiej części piosenki, dostajemy ciekawy motyw na klawiszach w stylu wspomnianego wcześniej The Cure. Co ciekawe, ja w nim czuję ducha Roberta Smitha, znacznie mocniej niż w „Perfect Celebrity”. „Killah” – kompozycja numer 6 – to zdecydowanie mój ulubiony utwór na „Mayhem”. Jest tu trochę klimatu Bowiego z czasów, gdy przybrał wcielenie Thin White Duke („fame”, „golden years”), jeszcze więcej funkowych riffów Prince’a. Do tego zawadiacki tekst Gagi: „And boy, you are gonna die tonight, Oh, killah, killah, killah, killah” nasuwający skojarzenia z Talking Heads. “Killah” mogłoby spokojnie znaleźć się na płycie St. Vincent, ale że taką kompozycję usłyszę na płycie Lady Gagi… tego się nie spodziewałem. Od pierwszego odsłuchu pokochałem tą piosenkę I nawet nie chodzi o to, że garściami czerpie z twórczości moich ukochanych artystów. Gaga w połowie „Mayhem” zrobiła stylistyczny skok w bok, który przy pierwszym odsłuchu wybił mnie z butów, niczym zakończenie „szóstego zmysłu”. Na płycie pojawia się kilku nieoczywistych gości, między innymi Chad Smith, perkusista Red Hot Chili Peppers, którego możemy usłyszeć właśnie na „Killah”. (kolejny plus na koncie Watta, który zapewne stał za zaproszeniem Chada!)
Kolejny na liście „Zombieboy” utrzymany jest w podobnej funkowej stylistyce z początkiem będącym oczywistym hołdem dla Gwen Stefanii i jej radiowego mega hitu sprzed lat „Hollaback Girl”. „Love Drug” to pomnik jaki wznosi Gaga dla muzyki lat 80-tych. Prawdziwa perełka ukryta gdzieś pośrodku płyty, z niesamowitymi chwytliwymi syntezatorami i być może najlepszym refrenem, jaki znalazł się na albumie. Jeżeli jakimś cudem pominęliście tę piosenkę, wsłuchajcie się w jaki sposób Gaga śpiewa fragment „I just need a dose of the right stuff” … gwarantuje że długo nie uda się wam go pozbyć z głowy.
Taylor Swift jest obecnie największą gwiazdą pop na świecie. Stwierdzenie, chociaż tak bardzo bolesne dla części społeczeństwa, jest oczywiste… Gaga i jej management muszą być świadomi faktu jak mocno Swift namieszała swoimi ostatnimi płytami, których pokłosiem była najbardziej dochodowa w historii muzyki trasa koncertowa. I co z tym robi Gaga? Nagrywa piosenkę, która żywcem brzmi jak z repertuaru Taylor Swift. „How Bad Do U Want Me” na wielu płaszczyznach przypomina przebojowe electro-popowe produkcje Jacka Antonoffa, a tekst o potarganych dżinsach i o tym, że chłopcy wolą te złe dziewczyny, spokojnie mógłby wyjść spod pióra pewnej „udręczonej poetki”. Gdzieś w sieci pojawiły się nawet plotki, że Taylor mogła nagrać chórki w tym utworze. Wytwórnia szybko je ucięła, ale szczerze mówiąc wcale bym się nie zdziwił, jakby za parę lat wypłynęło, że jednak była to prawda.
„Don’t call tonight” to miejscami cudownie świadomy autoplagiat („Alejandro”) z mostkiem będącym hołdem dla pionierów french house, czyli Daft Punk. „Shadow of a Man” przenosi nas z powrotem do lat 80-tych. Oczywistych skojarzeń z królem pop nawet nie ma sensu rozwijać. Na uwagę zasługuje natomiast zamykająca gitarowa solówka, którą ja osobiście traktuję jako odniesienie do tej Eddiego Van Halena z „Beat it”. Utwór to też przykład na to, że doświadczenie z pierwszoligowym, stadionowym rockiem, jakie zdobył Watt jest naprawdę ogromne i z łatwością umie je zaadaptować na potrzeby popowych wydawnictw.
Końcówka płyty, to fragment gdzie Gaga daje nam się wyciszyć. „The Beast” to w stosunku do wcześniejszych piosenek na „Mayhem”, oszczędna kompozycja, w której na pierwszy plan wychodzą wokale (aż prosi się wspomnieć jazzowe albumy Lady Gagi z Tonym Bennettem). Natomiast „Blade of Grass” wędruje w bardziej filmowe klimaty. Mam przeczucie, że artystka zapragnęła mieć na ”Mayhem” coś na kształt piosenki otwierającej do filmu o Jamesie Bondzie (w nich też tkwi kawał historii muzyki pop!)… jak pomyślała, tak zrobiła. Od strony lirycznej dostajemy bardzo osobistą kompozycje o jej relacji z narzeczonym Michaelem Polanskym (który swoją droga jest jednym z producentów płyty). Zamykający „Die with a Smile”, nagrany w duecie z Bruno Marsem początkowo został wydany jako oddzielne wydawnictwo, a decyzja o jego obecności na „Mayhem” zapadła na długo po jego nagraniu. Stwierdzenie, że nie pasuje do płyty (mimo, że dla mnie tak jest) w tym przypadku jest pozbawione najmniejszego sensu. Na płycie tak niezwykle eklektycznej jak „Mayhem”, którą napędza chaos… stanowi prawdziwą wisienkę na torcie.
Kontrolowany chaos, to stwierdzenie, które najlepiej oddaje to, czym jest nowa płyta Lady Gagi. 14 kompozycji upchane w 53 minuty muzyki, to podróż przez niezliczone gatunki i epoki w historii muzyki (głównie) popularnej. Zapożyczeń jest tak dużo, że spokojnie można by napisać rozprawkę naukową kogo i jak cytuje Gaga. Ale to co stanowi największą siłę krążka, to fakt że każde, nawet najmniejsze z nich jest bardzo sprawnie wplecione w jej osobisty styl – Gaga dalej pozostaje Gagą. Artystka nie kradnie cudzych pomysłów, ona za ich pomocą na nowo opowiada swoją własną historię. Cofa się do samego początku swojej kariery, by ponownie porwać słuchaczy na parkiet i tanecznym krokiem przeprowadzić przez muzyczną ścieżkę, którą kroczy od ponad dwóch dekad. Przy okazji serwując młodzieży lekcję na temat historii muzyki popularnej z której tak chętnie czerpie cały współczesny show-business. Stefani Joanne Angelina Germanotta 28 marca skończy 39 lat. Dokładnie tyle samo lat miała Madonna gdy nagrywała najambitniejszy w swojej karierze album „Ray of Light” (notabene podobnie jak „Mayhem” była to siódma płyta w dyskografii artystki). Mam wrażenie, że Gaga dokonała podobnego wyczynu jak Madonna te 27 lat temu i nagrała najdoskonalszą płytę w swojej dyskografii.
5,5/6
Grzegorz Bohosiewicz
“MAYHEM” w wielu ciekawych wariantach, możecie nabyć w oficjalnym polskim sklepie Universal Music (tutaj) . Na stronie są dostępne również koszulki oraz poprzednie wydawnictwa artystki
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram