IKS

Kings Of Leon – „Can We Please Have Fun” [Recenzja] dystr. Universal Music Polska

Dziewiąty album rodziny Followill, pierwszy dla Capitolu po rozstaniu się z EMI, Kid Harpoon w roli producenta  (tak, ten od Harry Styles’a) i Caleb odgrażający się w wywiadach, że wreszcie nikt nie będzie im mówił co mają robić „…I’m thinking about the future. I want to do something great again…”. No i Kings of Leon nagrało drastycznie inna płytę niż wcześniejsze – brudną, garażową, zgrzytliwą, brzmiącą momentami jak demo, wręcz punkową jak na ich standardy, ale czy dobrą?

Na pewno szokującą dla konserwatywnych fanów którzy spodziewali się tego co zwykle, niewątpliwie odświeżającą dla fanów nieco znudzonych przewidywalnym torem ostatnich wydawnictw zespołu, ale czy obiektywnie mocną artystycznie? Czy pozyska nowych słuchaczy? Dla zespołu wybrany kierunek może mieć posmak rewolucji. ale czy zabrzmią autentycznie i wiarygodnie dla miłośników bardziej alternatywnego grania?

 

zdj. materiały promocyjne

 

Rozpoczynający płytę, wolno rozpędzający się „Ballerina Radio” z interesującym lekko smyczkowym klawiszowym tłem, niebanalnymi harmoniami i nieco melancholijnym, przestrzennym klimatem wciąga bardzo mocno. Mamy tu pulsujący rytm oparty o monotonną linię basu i vintage’owe brzmienie. Królują tu jednak chropawe gitary, podobnie jak w kolejnym „Rainbow Ball”, rozpoczynającym się figurą basową i opartym na niej brzmieniu skrzypiec. Transowy rytm, wolny ‘opowiadający’ wokal, gęste gitary ze zgrzytliwym, dysonansowym  mostkiem… Bardzo to frapujące,  przypominające czasem zapomniany nieco Deus i ocierając się wręcz o psychodelię.

Dalej nie jest już jednak tak frapująco, choć „Nowhere To Run” napędza się wręcz funkowo a gitarzysta dojeżdża prawie w rejony solowego Frusciante(!), czy singlowy „Mustang Spike” który – gdyby nie wyraźnie męczący się wokalista – można by śmiało wstawić w okolice środkowej PJ Harvey. Mamy też nieco dziwne połączenie southernowych gitar z zimnofalową sekcją („Actual Daydream”), prosty, hałaśliwy, wykrzyczany punk („Nothing To Do”) i trochę bezbarwne, garażowo brzmiące piosenki („Don’t Stop The Bleeding”). Wkrada się jednak w ten materiał trochę miałkości, wyczuwalne braki pomysłu, a czasem wręcz wrażenie obcowania ze szkicami raczej niż pełnokrwistym utworami.

 

 

Ale poza otwarciem są też na tym albumie dwa bardzo jasne punkty

– spokojniej i płynniej zaśpiewany „Split Screen”, o głębszej fakturze, z dobrą dynamiką,  mocnym refrenem, podobnie jak inne brudnawy i brzmiący nieco garażowo, ale z zachowaniem zdecydowanie lepszych proporcji oraz finałowy „Seen”. Ciekawsze brzmienie wzbogacone klawiszem, ciężej zagrany kroczący riff, mniej histeryczny śpiew i miękkie chórki. Ten utwór a zwłaszcza jego ostatnie półtorej minuty gdzie mamy syntezatorowo-gitarowe przestrzenne, rozmyte i narastające credo – to najlepszy moment tej płyty i (być może) obietnica, że na kolejnej będą podążali właśnie w tym kierunku.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Nowe Kings of Leon to zerwanie z przeszłością, wolność, katharsis i powrót do radosnego garażowego tłuczenia  pełnego brudnej energii. Mam nieodparte wrażenie, że tę płytę nagrali przede wszystkim dla siebie – co sugeruje nawet tytuł. Panowie zapewne zapragnęli poczuć się jak dwie dekady temu, zanim przydusiła ich gwiazdorska sława. I jeżeli ten ruch ma w nich uwolnić nowy, oszałamiający potencjał, którego przebłyski są wyraźnie na tym albumie słyszalne – jestem ZA i czekam na kolejną, nieco bardziej poukładaną.

 

Ocena 3,5/6  (w tym 0,5 za odwagę)

Kovy Jaglinski

 


 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

👉 Twitter

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz