Wychodząc zachwycony z berlińskiego Tempodromu po koncercie King Gizzard and the Lizard Wizard w zeszłe wakacje, myślami byłem już w zasadzie na mającym odbyć się parę tygodni później Pol’and’Rocku, bo to tam spodziewałem się zobaczyć ponownie swój ulubiony obecnie zespół. Niestety – zdrowie nie rozpieszcza Stu Mackenziego i koncert został w ostatniej chwili odwołany. Nie ośmieliłem się wtedy nawet pomyśleć, że już w marcu następnego roku Australijczycy, wydając w międzyczasie aż trzy nowe albumy, nareszcie zadebiutują w naszym kraju i zrobią to w absolutnie najlepszy możliwy sposób.
Występujące tego wieczoru jako support Brytyjki pod nazwą Los Bitchos sprawdziły się w swojej roli doskonale. Pełne lekkiej, wiosennej energii, grając zarówno autorski materiał, jak i covery (klasyk -„Tequila” autorstwa The Champs i „Trapdoor” głównej gwiazdy wieczoru) przygotowały publiczność na to, co zaraz miało nastąpić.
Po mniej więcej półgodzinnej przerwie, z pierwszą frazą dynamicznego „Rattlesnake”, w wypchanej po brzegi Progresji eksplodowała bomba muzycznej energii, a był to dopiero początek prawdziwej kanonady. Tropem mikrotonów, zwarty „O.N.E.” i zaśpiewany przez Ambrose’a elegancki „Straws in the Wind” utorowały muzykom przejście do najcięższej artylerii spod znaku „Infest the Rats Nest”. Genialnie skrojona, różnorodna, warszawska setlista była odzwierciedleniem tego, czym w sumie jest dyskografia King Gizzard – muzycznym przepychem, szalonym uniwersum, gdzie muzyka jest muzyką, a słowo „gatunek” nie wyznacza granic – wręcz przeciwnie – stanowi pretekst by zuchwale je zacierać. Nic tu ich w zasadzie nie miało. Rozbudowane outra, ewoluujące intra i figlarne pasaże wplecione w strukturę utworów. Zespół wyprawiał na scenie ze swoimi kompozycjami co mu się podobało. Otwierający „Rattlesnake” wzbogacony został o fragment „Automation”, a to, co muzycy zrobili wykonując mój wyproszony, syntezatorowy „Shanghai” przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Moment, który zdawał się być końcówką utworu, zmieniono w potężną elektroniczną, tłustą, muzyczną bestię z mozaikowymi improwizacjami. W sumie utwór trwał zamiast czterech – piętnaście minut!
Moc Australijczyków przez większość wieczoru roznosiła scenę miotając rozhulaną publicznością. Były jednak momenty względnego wytchnienia. Na przykład rzadko grany „This Thing” z nieco zapomnianego „Fishing for Fishes”, albo prawdopodobnie jedyne w dyskografii wokalne wykonanie Cooka – uroczy „The Garden Goblin”. Przedstawicielstwa zarówno w Warszawie, jak i w ogóle na trasie nie doczekał się póki co album „Changes” – najnowsze wydawnictwo King Gizzard. Jednak starsze od niego o zaledwie parę krótkich tygodni płyty „Laminated Denim” i „Ice, Death, Planets, Lungs, Mushrooms and Lava” – owszem – w postaci płynącego „Hypertension” i pokręconej, improwizacyjnej „Magmy”.
Na scenie wrzało. Żywiołowy „Mars for the Rich”, zadziorny „Evil Death Roll” z wplecionym motywem z „Shanghai”, odjechany, psychodeliczny zlepek ostatnich pięciu utworów z „Murder of the Universe” – jeńców nie brano. Tłumaczona na język obrazu muzyka wypełniała tło za muzykami. Psychodeliczne wizualizacje, bezkształtne bryły, kalejdoskop barw, niezwykle trafnie podkreślały to, co działo się na scenie, atakowały widza hipnotyczną burzą. Na tym koncercie po prostu zagrało wszystko. Powiedzieć, że entuzjazm był wyczuwalny obustronnie to jak nie powiedzieć nic i chyba nie będę jedynym, który stwierdzi, że Polska polubiła się z King Gizzard and the Lizard Wizard, a obserwując dynamiczną sprzedaż biletów organizatorzy powinni potwierdzić moją tezę. Australijska grupa prezentuje to, czego gitarowa muzyka potrzebuje teraz najbardziej – otwartość, bezkompromisowość, a przede wszystkim autentyczność. Panowie, zapraszamy ponownie, jest jeszcze sporo utworów, które chciałbym usłyszeć.
Damian Wilk
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1