Po trzech latach z nowym, solowym albumem powrócił lider i gitarzysta legendarnego Alice In Chains – Jerry Cantrell. Płyta „I Want Blood” pod każdym względem ukazuje muzyka, który doskonale wie czego oczekują od niego ludziska. Jest ciężko, mrocznie, klimatycznie i cholernie przebojowo. Myślę, że wszyscy jego fani dokładnie takiej płyty chcieli.
Nie ma się co oszukiwać, Jerry swoje lata ma i nie zamierza rewolucjonizować muzyki. Doskonale wie, co wychodzi mu najlepiej i czego oczekują fani. Poprzedni jego album „Brighten” był dziełem poprawnym, ale mnie osobiście na kolana nie powalił. Brakowało mi tam mroku, który charakteryzował twórczość Alice In Chains i jego drugi solowy strzał, czyli „Degradation Trip”. Być może nie tylko ja miałem z tym problem, bo „I Want Blood” jest zdecydowanie bardziej posępny. Cantrell otoczył się w studiu rewelacyjną ekipą – Robert Trujillo (Metallica), Duff McKagan (Guns N’ Roses), Mike Bordin (Faith No More), Gil Sharone (Team Sleeps), Greg Puciato (The Dillinger Escape Plan) oraz Lola Colette i pod okiem (a właściwie uchem) producenta Joe Barresiego nagrał materiał, który spokojnie mógłby być sygnowany nazwą macierzystej grupy – szczególnie w jej klasycznym okresie.
Najmniej dziwi obecność w tym zestawie Grega Puciato. To z nim jako wspomagającym wokalistą, Cantrell odbywa ostatnio trasy koncertowe. Dwa lata temu panowie zawitali również do Polski dając fantastyczny koncert w warszawskim klubie Proxima (galeria zdjęć z tego występu – TUTAJ, relacja tekstowa z tego koncertu – TUTAJ), wykonując utwory z solowego repertuaru Jerry’ego, ale i klasyki Alice In Chains.
No właśnie – Alice In Chains, to nazwa przy której praktycznie każdy fan grunge’u dostaje rumieńców i wypieków na twarzy. Zespół ikoniczny, który zarówno w środowisku muzyki alternatywnej jak i metalowej ma status kultowego. „Alicja” swój ostatni krążek wydała w 2018 roku i od tamtego czasu w jej obozie nastała cisza. Nie wiem jakie są klimaty wśród członków grupy, ale mam wrażenie że materiał na „I Want Blood” spokojnie mógłby być wydany jako ich dzieło, a nie sygnowany jako solowa twórczość Cantrella. Już pierwszy utwór na płycie „Vilified” ma w sobie wszystkie charakterystyczne elementy Alice In Chains – jest ciężar, moc, przebojowość, a nawet talkbox charakterystyczny dla ich klasycznej ery z Laynem Staleyem. Zupełnie mnie nie dziwi, że był to pierwszy singiel promujący całość.
Na tej płycie dostajemy mnóstwo elementów charakterystycznych dla dawnej twórczości Cantrella. Przede wszystkim riffy to stara dobra szkoła Tony’ego Iommiego. Bywa zatem mocno doomowo („Let It Lie”), metalowo („Throw Me a Line”), są charakterystyczne wokalizy w stylu Staleya („Off The Rails”), zdarzają się zabawy z harmoniami wokalnymi i dwugłosami („Held Your Tongue”). Nie jest to jednak płyta, która w każdym swoim momencie przytłacza mrokiem i ciężarem. Bywają też momenty dynamiczne i energetyczne jak np. utwór tytułowy albo wręcz bardzo przebojowe („Afterglow”).
Dla mnie jednak najlepszymi fragmentami są te najbardziej klimatyczne. Przepiękny, balladowy „Echoes of Laughter” z rewelacyjną solówką mistrza Cantrella oraz kończący album „It Comes”, który spokojnie mógłby znaleźć się na „Facelift” albo „Dirt”. Jego mocno mroczny wstęp przechodzi z czasem w bardziej dynamiczny fragment rozkręcając się wraz z kolejną, genialną solówką Jerry’ego. Ten najdłuższy na płycie utwór, we mnie osobiście wywołują efekt mięciutkich nóżek. Cantrell dawno nie skomponował tak genialnej kompozycji.
A jak z warstwą tekstową? To dzieło bardzo osobiste, w którym króluje introspekcja. Autor rozlicza się ze swoją przeszłością – czasem boleśnie, momentami po prostu refleksyjnie. Nie brakuje jednak też w tych tekstach nadziei. Generalnie te liryki są bardzo uniwersalne i odnoszą się do funkcjonowania na tym łez padole, przemijania, śmierci a nawet sztucznej inteligencji. Facet niejedno przeżył, niejedno zobaczył i ogólnie rzec ujmując o tym właśnie są jego teksty.
Płyta „I Want Blood” to zestaw dziewięciu utworów, którymi będzie zachwycony każdy fan Cantrella, ale i Alice In Chains. Trudno mi znaleźć jakikolwiek moment, który odstaje jakością od pozostałych. Jedyne do czego można się przyczepić to brak jakichkolwiek nowych elementów. Można nawet zarzucić Cantrellowi delikatny autoplagiat. Jednak zapewne dla większości jego fanów to nie będzie zarzutem a wręcz dużym plusem. Facet już nic nikomu udowadniać nie musi, a stworzył naprawdę bardzo dobry materiał. W przypadku mojej osoby wręcz przewyższył oczekiwania. Na pewno często będę wracał do tego albumu i coraz mniej tęsknię za Alicją w łańcuchach.
Ocena: 5/6
Mariusz Jagiełło
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma jeden komentarz
W pełni się zgadzam z recenzją Twojego autorstwa.