Zanim wszelkie redakcje tego świata dadzą znać, czy ta płyta to dziwactwo czy cudo, ja pozwolę sobie stwierdzić, że Jack White wywołał małe zamieszanie. Jak bardzo cierpi na przykład Pitchfork słysząc „Hi-de-ho”, czwarty utwór na nowej płycie. Śmiał zrobić coś dziwnego, jak mógł? Oburzenie bywa święte w przypadku „Fear of the dawn”. Jak zwykle w przypadku dzieł kontrowersyjnych po drugiej stronie pojawiają się zachwyty. I ja również się pozachwycam, jeśli pozwolicie.
Skarbem są dla mnie artyści, którzy się nie powtarzają. Nie ma nic bardziej wspaniałego w sztuce niż zaskoczenie, poszukiwanie albo umyślne bałaganiarstwo. Te właśnie elementy poruszają nasz umysł, zmieniają punkt widzenia. Poszukiwanie White’a oceniam na osiem…spójrzmy na okładkę, promocyjne grafiki…księżyców na dziesięć. Autor deklaruje strach przed blaskiem światła wszelakiego, księżyce będą pasować.
Jack White, 47 letni pan z Detroit, zwycięzca 12 nagród Grammy, rozpoczyna przejażdżkę od utworu „Taking my back”. Wystartował już w październiku ubiegłego roku, kiedy singiel a po nim teledysk ujrzały światło dzienne. „Taking my back” to nie dający spokoju przester. Już sam początek to istne szaleństwo. White połączył garażowy rock z funkowymi wibracjami. Czuć niesamowity groove. Swoje miejsce ma też bzyczące solo. Spójnie z pierwszym utworem współgra „Fear of the dawn”. Jest garażowo, prowadzi nas blues-rockowy marsz, słychać sample, które będą nam towarzyszyć w różnej formie do końca przejażdżki.
„White raven” White postanowił wykrzyczeć. Przypomina mi The White Stripes. Prosty beat, za to dużo miejsca do hałasowania i łobuzowania na gitarze, różne przestery, solówki wtedy, kiedy Jack White tego chce, a nie, kiedy ty byś tego oczekiwał czy oczekiwała. Dziwak z Michigan ewidentnie w tym utworze dał sobie upust emocji.
Dalej pojawia się „Hi-de-ho” z Q-tipem z A Tribe Called Quest. Robi się ironicznie, żartobliwie, zadziornie. Słyszę tu eklektyzm dźwięków rodem z The Roots. To minimum, jeśli chodzi o porównania. Pitchfork zjebał White’a za „Hi-de-ho”. Znaczy to tylko tyle, że pewnie jest to zacny utwór.
Czym jest eosophobia? To strach przed świtem i światłem słonecznym. Co za świr. Kolejne dziwactwa kolekcjonera wypchanych zwierząt. „Eosophobia” muzycznie to kontynuacja kombinowania ze stylistyką. Podobne pozytywne reakcje i zachwyty zauważyłem u siebie słuchając 14 lat temu Beastie Boys „Hello Nasty”. W utworze słyszę moje ulubione gitarowe motywy z tej płyty. Z jednej strony nawiązania do tradycji, bluesa, dalej do rocka lat siedemdziesiątych, z drugiej różnorodność na miarę aktualnych czasów. Czy to, że jest dziwacznie, inaczej, różnorodnie, czy samo to wystarczy, żeby uznać, że album jest „dobry”. No nie. Ale ten album jest więcej niż „dobry”.
Jedźmy dalej. W „Into the twilight” pojawiają się pianino, zestawy sampli. Prosty, rytmiczny riff i beat ponownie przypominają ponownie, że White to też The White Stripes. Tematycznie wciąż jesteśmy w klimatach mrocznych przypadłości. Bywa, że osobiście również miewam światłowstręt, więc może dlatego tak mi się tutaj podoba? Chyba rozumiem White’a stylizowanego na wampira i jego fiksacje. Moment wytchnienia White zaserwował w „Dusk”. Trzydziestosekundowy przerywnik wprowadza nas na pole hałasu w „What’s the trick”. „I’m using appropriate compression for/My inappropriate confessions for/Someone I guess who might need it more/I don’t even know what I am doing it for”. Jack White deklaruje coś, co pasuje do stylistyki albumu. Stylistyki bałaganiarskiej fuzji, którą sam nie wie, po co wywołał. „This is my first/My worst/My past/And my last/Imperfect effort”. I świecie, wiesz co? Dopisuję się do słów Jacka: „Quit bolting your food/Don’t be rude”.
W „That was then, this is now” wyszło na to, że White postanowił jeden utwór zrobić w swoim dawnym stylu. Zmiana tempa na „tak”…reszta na „nie”. Przebojowy riff ale nieprzebojowe wokale. Po nim następuje powtórka eosofobii, utwór numer dziesięć. Kocham ten gitarowy motyw. Gitarowego kunsztu nigdy za wiele. Podobne brzmienia serwuje John 5. Po „Eosophobia – reprise” pojawia się „Morning, noon, night”. Bardzo oldskulowo. The Doors, Led Zeppelin. Duchy patronów z lat siedemdziesiątych, może i końcówki lat sześćdziesiątych (Hendrix?) radują serce w tym kawałku.
Na koniec „Shedding my velvet”, które odrobinę odbiega stylistycznie od reszty utworów. Bardzo dobry pomysł, żeby umieścić go na końcu albumu. Czy to umyślne połączenie z kolejnym albumem zapowiadanym w stylistyce folk? Możliwe. Biorę ten album na przejażdżki nocą i szukam do nich kompana.
Ocena (w skali od 1 do 10) 8 jasnych księżyców
🌕 🌕 🌕 🌕 🌕 🌕 🌕 🌕
Paweł Zajączkowski
Tracklisting:
Taking Me Back
Fear Of The Dawn
The White Raven
Hi-De-Ho
Eosophobia
Into The Twilight
Dusk
What’s The Trick?
That Was Then (This Is Now)
Eosophobia (Reprise)
Morning, Noon and Night
Shedding My Velvet