IKS

Jack White – „Fear of the dawn” [Recenzja negatywna], dystr: Mystic Production

jack-white-fear-of-the-dawn-recenzja
 

Jack White bez wątpienia należy do żelaznego kanonu współczesnego rocka. Sumiennie, ciężką pracą zapracował na swój sukces i pozycję, wylewając zdającą się nie mieć granic twórczą wyobraźnię w coraz to bardziej ekscytujące projekty. A w ostatnich latach przede wszystkim w solowej twórczości zdawał się znaleźć swój stały port, do którego zawijać mogły najbardziej dzikie pomysły gitarzysty. I choć po nieokiełznanym i przebojowym „Lazaretto” z 2014 roku White popełnił niezrozumiały i pogubiony eksperyment „Boarding House Reach”, to jego muzyczne wycieczki i próby nieustannego przeskoczenia samego siebie znajdowały w tym szaleństwie jakiś ukryty cel sam w sobie.

Niestety Jack chyba zbyt mocno uwierzył w tę formułę i niezawodzącą dotąd twórczą intuicję. Czwarty, i pierwszy z dwóch zapowiedzianych na ten rok albumów, jest bowiem najbardziej niespójnym i najmniej angażującym dziełem artysty w trwającej już ponad dwadzieścia lat karierze. „Fear of the Dawn” jest jak przyłapanie świetnego magika na nieudolnej próbie wyjawienia tajemnicy swoich sztuczek. Tajemnicy, która przez lata elektryzowała, a teraz już tylko pozostawia obojętnym.
 
I choć już otwierający album singlowy „Taking Me Back” zdaje się zawierać syntezę tego, za co White’a przez lata pokochaliśmy najmocniej – ostry riff, płomienny wokal i obecną w ostatnich latach całkiem zręczna zabawę elektroniką – to utwór jest kolejną wersją mocno gitarowego solowego singla Jacka White’a, jakich słyszeliśmy już wiele. I na tle takich wymiataczy jak „Lazaretto” czy nawet „Over and Over” z ostatniej płyty, wypada blado. Zaskoczenia tu brak, a dawna magia i świeżość gdzieś bezpowrotnie uleciały. I niestety tak już jest większości do końca.
 
Kompozycjom być może nie brakuje wigoru, jednak trudno o wskrzeszenie dawnej iskry, która potrafiła rozpalić konkretny gitarowy ogień. Utwory zdają się być pogubione, rozrzucone po trackliście płyty bez składu i gnać gdzieś bez celu. Niektóre, jak zaledwie trzydziestosekundowe „Dusk” obiecują miłe dla ucha odświeżenie, by po chwili urwać się bez powodu i przejść w kolejne bardzo męczące – jak na niespełna 40-minutowy album – rockowe łojenie wyłącznie dla samego łojenia. Oczywiście, nie jest też tak, że Jack White nie podnosi się z cząstkowych potknięć, bo są na „Fear of the Dawn” również pozytywne akcenty. Mocno eksperymentująca z nastrojem, narastająca „Eosophobia” udowadnia, że White potrafi jeszcze czymś zaskoczyć. Jednak dalej, nie jest to niespodzianka na miarę jego wszechstronnego talentu, bo w większości instrumentalna repryza z tej kompozycji już nuży powtarzalnością.
 
Stary dobry Jack powraca na moment z bardzo gibkim i przyjemnym gitarowym odlotem o bardzo znaczącym tytule „That Was Then, This Is Now”. Maksyma „less is more”, która przyświecała jego najbardziej popularnej kapeli The White Stripes, tutaj sprawdza się doskonale i przynosi pełne wdzięku odświeżenie. Krótko, zwięźle i odpowiednio riffowo jest również w przestrzennym „The White Raven”, które bez wątpienia trafi do koncertowej setlisty artysty. Ale tytułowy wymiatacz jest już zabawą gitarowymi efektami bez pomysłu i ciekawego rozwinięcia. Do nieudanych wycieczek należy również zaliczyć singlową kolaborację z raperem Q-Tipem z A Tribe Called Quest, w której White próbował chyba upchać jak najwięcej atrakcji, pomysłów i inspiracji, co okazało się jedynie niestawną przesadą. Na szczęście zakończenie płyty już nie zawodzi.
 
Rytmiczne i zwarte „Morning, Noon and Night” w udany sposób łączy elektroniczne zapędy artysty z tradycyjnym klimatem spod znaku The Raconteurs – takiego Jacka można podziwiać bez końca. Podobnie jest w wieńczącym całość „Shedding My Velvet”, gdzie delikatne muskanie gitary, przeradzające się w pełne emocji wyznanie, jest przyczynkiem do gitarowej solówki, która niezwykle przyjemnie nie gna na złamanie karku jak reszta popisów na płycie i smacznie kołysze w najlepszym stylu.
 

Dobrze, że Jack White zachował najsmaczniejsze kąski na sam koniec swojej najnowszej płyty, które choć pozwalają złapać oddech po dusznej i męczącej całości, nie przysłaniają jednak twórczego zagubienia i bezcelowego upajania się swoją niepohamowaną wyobraźnią. Jack jest znakomitym gitarzystą, nieposkromionym wokalistą i świetnym kompozytorem, wiemy o tym doskonale, ale na „Fear of The Dawn” najlepiej wypada tam, gdzie jest go najmniej – w surowych i intymnych klimatach, w których niekończące się popisy – chyba już przede wszystkim przed samym sobą – zastępuje twórcze wyrachowanie.

Pozostaje wierzyć, że druga zaplanowana na ten rok premiera – „Entering Heaven Alive”, której premiera już w lipcu – przyniesie więcej emocji i radości z obcowania z muzyką niekwestionowanego wizjonera współczesnej muzyki rockowej.
 
 
Ocena (w skali od 1 do 10) 5 ciemnych księżyców
🌒🌒🌒🌒🌒
 

Kuba Banaszewski

 
Tracklisting:
 
Taking Me Back
Fear Of The Dawn
The White Raven
Hi-De-Ho
Eosophobia
Into The Twilight
Dusk
What’s The Trick?
That Was Then (This Is Now)
Eosophobia (Reprise)
Morning, Noon and Night
Shedding My Velvet
IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz