..festiwale w Polsce tętnią życiem w sezonie wiosenno-letnim i ciężko się wtedy zdecydować, na który się wybrać, bo dobroć wylewa się z wielu garów. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej jesienią, gdy muzyczne wydarzenia w formie koncertów przenoszą się na poletko klubowe, a wydarzenia plenerowe zapadają w sen zimowy. Nic w tym złego, to już jednak zupełnie inna ranga. 2023 rok przynosi w tej materii zmianę i można z tego powodu skakać pod żyrandol. W dniach 11-12 listopada w Gdańsku, na zaadaptowanych ogromnych powierzchniach AmberExpo, swoją pierwszą odsłonę miał Inside Seaside. W ciągu 48 godzin na trzech scenach aż 27 wykonawców wypełniło swoją twórczością tę przestrzeń.
Oprócz koncertów, formuła festiwalu objęła także panele dyskusyjne pod patronatem Radia 357, ogromną strefę gastronomiczną, wystawę ręcznie wykonanych plakatów, a także kino. Powiem Wam, że pierwszego dnia miałem sporą zagwozdkę, które pozycje z imprezowego menu wybrać. Jak to bywa w takich okolicznościach, musiałem przeskakiwać między scenami, by zobaczyć jak najwięcej, a niestety nie miałem czasowstrzymywacza jak Hermiona, żeby być w dwóch miejscach jednocześnie. Organizatorzy wybornie postarali się, by nie było to łatwe, zapewniając tylu świetnych gości. Relację czas więc zacząć.
Sobota, 11.11.2023
Festiwal rozpocząłem obecnością na koncercie Zespołu Sztylety, którego najnowszy albumy recenzowaliśmy nie tak dawno na łamach SztukMixa. Pierwsze uderzenie noise rocka wymieszanego z post-hardcore’em dało niezłego kopa na start pierwszego dnia. Ekipa z Gdańska i Warszawy zdecydowanie wie, co robi na scenie i jaką sztukę chce tworzyć. Niezwykłą energią zdobywają publikę, której reakcje były naprawdę optymistyczne i przyjemne do obserwowania z bocznego siedzenia. Ich muzyka, a szczególnie najnowszy album, brzmi wiarygodnie, a na żywo tylko ona zyskuje. Chętnie kiedyś wybiorę się na pełnowymiarowy koncert.
Następnie swoje kroki skierowałem na Scenę Gdańsk, na której bracia Waglewscy jako Kim Nowak, udowodnili, że nadal drzemie w nich młodzieńcza i pełna buntu garażowa krew. Przyjemnie było usłyszeć synów Wagla w zupełnie innej odsłonie, której oblicze mogliśmy poznać na wydanym w październiku bieżącego roku albumie „My”. Ten materiał jest stworzony na koncerty i pomimo trzynastoletniej przerwy wyszło mocno, energicznie, bardzo punkowo. Do tej pory po mojej głowie chodzi „King Kong”.
Przyszła pora na zmianę sceny. Scena ERGO Hestia gościła na swoich deskach nietuzinkowego Leszka Możdżera, który raczył słuchaczy najczystszą formą jazzowego grania na pianinie. Oprawę muzyczną uzupełnił w pewnym momencie nie kto inny, jak Wojciech Waglewski. Zrobiło się gitarowo, nastrojowo, emocjonalnie i hermetycznie. Koncert na pewien czas zamienił się w teatr dwóch kapitalnych aktorów, których fani nie chcieli puścić za kurtynę, bo chciało się więcej i więcej.
Brodka na scenie Gdańsk nie rozczarowała. Fani mogli usłyszeć klasyki z początków kariery, ale także dobrze osadzoną „Sadzę”. Przestrzeń wypełniła się tanecznymi tonami, a wizualizacje i lasery nadawały dźwiękom bardzo klubowej atmosfery. I mimo, że nie jest to do końca moja para kaloszy, to warto było posłuchać, bo co jak co, na żywo wszystko zawsze brzmi lepiej.
Shame – wstydu to oni nie mają za grosz. Absolutnie. Są bezczelni, bardzo dobrze niewychowani scenicznie i łamią wszelkie zasady spokojnego i poukładanego występowania. I robią to zajebiście. Dla mnie osobiście to jedno z dwóch odkryć pierwszego dnia festiwalu. Mój kolega redakcyjny zapowiadał, że to petarda, ale nie byłem gotowy, że aż tak rozszarpie mi głowę. Słuchając najbardziej energetycznego występu, pomyślałem: „wydawało mi się, że nikt już nie gra i nie zachowuje się jak niegdyś Sex Pistols”. Shame tak właśnie robi, ale w przeciwieństwie do wariatów od „God Save The Queen”, są świetni technicznie. No i basista robiący salta z gitarą. Wulkaniczna ekspresja.
Scena UPside była najbardziej kameralnym miejscem festiwalu. Mała, przytulna, wyłożona przyjemnym materiałem, dawała poczucie prywatności odbywających się na niej koncertów. Rozkład jazdy zapowiadał na kwadrans po 22 pojawienie się gdańskiego Immortal Onion. Jazzowy saksofon, syntezatory Mooga i galopująca tempem geparda perkusja wprawiły mnie w osłupienie – to moje odkrycie numer dwa. Powiecie może: „gościu, jak mogłeś tego zespołu nie znać?”. No cóż, nie znałem, ale poznałem i się zasłuchałem, na wieki wieków, amen. Każda kompozycja, mimo matematycznej precyzji, zawierała pierwiastki pobudzające do energicznego tupania pod sceną. Nie było tam wyłącznie akademickiego odegrania nutowego zapisu, to było prawdziwe muzyczne zoo! Wokal – zbędny, dęciak, bębny, industrialne elektroniczne frazy sprawiły, że stałem jak wryty, i w sumie nie tylko ja. Dlaczego o tym zespole nie jest głośno na świecie?! Oby kiedyś było, w pełni na to panowie zasługują.
Dzień pierwszy owocował w niezwykłe muzyczne doznania, ale nie zabrakło też tematycznych rozmów w trakcie paneli dyskusyjnych prowadzonych przez dziennikarzy Radia 357. Nie będę ukrywał, że moim celem nadrzędnym była muzyka, ale w całości posłuchałem rozmowy z doktorem Tomaszem Rożkiem. Ciekawym wątkiem było wykorzystanie sztucznej inteligencji przy tworzeniu muzyki. Miło zobaczyć „Naukę to lubię”, nie tylko na YouTubie. A strefa gastronomiczna? Chata bogata, czym zapełni tata.
Niedziela, 12.11.2023
Drugi dzień festiwalu był równie mocno zróżnicowany. Z głośników na trzech scenach można było usłyszeć numery bardzo skoczne, wprawiające w ruch zastygłe stawy, industrialne i punkowe, enigmatyczne i trudne do zdefiniowania, a także melancholijne. Swoją soczewkę uwagi skierowałem na: Toma Odella, Hér, Sleaford Mods i oczywiście Kury. Znów ciężko było być w kilku miejscach jednocześnie, ale wymówki odkładam na bok.
Tom Odell – brytyjski piosenkarz i fortepianista, rocznik 90. Ma na koncie trzy długogrające albumy i kilka EP-ek, z zawartością których przemierza Europę i świat. Do takich przypadków podchodzę zawsze ostrożnie, bo zwyczajnie jest ich w eterze nadmiarowo dużo i ciężko wyłuskać prawdziwe talenty. Indie rock, pop, ballady – wszystko to znajduje się w jego repertuarze i powiem szczerze: zatrzymał moją uwagę na dłuższą chwilę. Akustyczne, zwiewne i muskające duszę wykonanie piosenki „True Colors” zapadło w pamięć na długo po skończonym występie. Wrażliwy, pełen zapału artysta. No i da się zauważyć, że z fortepianem zna się nie od wczoraj.
Sleaford Mods – w kontekście tego brytyjskiego duetu nie umiem powiedzieć wiele więcej niż: było to coś dziwnego, coś, czego nie umiem włożyć do odpowiedniej szufladki. Może właśnie o to chodziło. Melorecytacja, elementy post-punkowe wymerdane z syntezatorami, dużo tłustych bitów i dwóch gości w krótkich spodenkach skaczących obok siebie. Na tyle osobliwe, że aż interesujące. Gdy dojrzeję do takiej formuły, wrócę na pewno.
Hér – z islandzkiego „tu”, jest wezwaniem publiczności do przeżywania sztuki razem z zespołem. Nordycka mitologia, niski depresyjny ton, czarno-biała scenografia, mistycyzm wylewający się z membran. Pięciu muzyków w niejednoznaczny sposób potrafi oddać w nutach przemyślenia wynikające z miłości, śmierci, wojny, rozpaczy, radości, rysując w wyobraźni czytelnika obrazy fiordów i nieprzeniknionych lasów Północy. I znowu, klimatyczny koncert na najmniejszej scenie.
Ostatni i najważniejszy dla mnie występ całego festiwalu Inside Seaside to Kury grające materiał z kultowego albumu „P.O.L.O.V.I.R.U.S”. Zawierająca covery wymyślonych zespołów płyta powstała w 1998 roku, jak to mówił Tymon Tymański, dla jaj. Miała być po prostu kolejnym muzycznym projektem do zrealizowania. Okazało się, że stała się albumem pokoleniowym i jednocześnie głosem wielu ludzi u schyłku lat 90. Kury rozjechały scenę jak „B.A.” Baracus stodołę. Nie było czego zbierać. Szlagiery takie jak „Lemur”, „Śmierdzi mi z ust”, „Jesienna deprecha” czy „Szatan” zagrane na żywo ożywiły całą salę, zmieniając ją w jedną wielką imprezownię. Uważam, że to był najlepszy i najbardziej żywiołowy występ na Inside Seaside. Tymański to pozytywny wariat, bez którego polska muzyka alternatywna nigdy nie byłaby taka sama. Kury – dziękuję!
To były dwa intensywne, jak wyścig kolarski, dni załadowane po sufit. Z dużą przyjemnością biegałem między scenami, by zobaczyć, poczuć i usłyszeć jak najwięcej, szczególnie że rok chyli się ku końcowi i na muzyczne wydarzenia trzeba będzie znowu poczekać. Bezsprzecznie było warto (gratulacje dla agencji Live, że po raz kolejny udowodniła, że umie w eventy) i cieszę się, że zapowiedziano na przyszły rok drugą edycję tego festiwalu (9-10.11; miejsce bez zmian). Do zobaczenia więc w 2024!
Błażej Obiała