IKS

Ino-Rock Festival 2025 | 23.08.2025 | Inowrocław [Relacja tekstowa] org. Rock Serwis

Ino-Rock Festival, to coroczne wydarzenie, które w Polsce – szczególnie wśród fanów muzyki progresywnej – ma niemałą renomę. Pierwsza edycja odbyła się w 2008 roku i (poza pandemicznym 2020) trwa nieprzerwanie przez te wszystkie lata, ściągając do Inowrocławia mnóstwo szanowanych wykonawców z Polski i z zagranicy. Wstyd się przyznać, ale ja na tej imprezie byłem pierwszy raz, niemniej od teraz mam nadzieję gościć w tym urokliwym mieście częściej. Ostatnia edycja, poza niezaprzeczalnymi walorami stricte muzycznymi, na pewno będzie zapamiętana przez uczestników z przenikliwego zimna, przelotnych opadów oraz litrów wypitej… gorącej herbaty.

Trzeba też wspomnieć, że organizator (Rock-Serwis) nie miał w tym roku lekko. Dosłownie kilka tygodni przed imprezą został poinformowany, że lokalny inspektor nadzoru budowlanego wydał decyzję o zamknięciu amfiteatru, w którym od lat odbywała się impreza. Zespoły zabukowane, bilety posprzedawane, sytuacja do łatwych nie należała. Na szczęście rezolutni organizatorzy szybko ogarnęli nową przestrzeń i tym razem święto progresywnych dźwięków odbyło się na łące inowrocławskiego OSIRU.

 

zdj. Michał Majewski (Maj Music)/ Autor relacji z małżonką

 

Druga kwestia to pogoda. Jeszcze kilka dni wcześniej było ciepło i słonecznie. Niestety w dniu imprezy pogoda drastycznie się popsuła, a prognozy na 23 sierpnia były dość pesymistyczne. I faktycznie chwilę przed występem pierwszego wykonawcy –  warszawskiego zespołu Toń – z nieba mocno lunęło. Szczęśliwi byli ci, co mieli parasolki albo pelerynki przeciwdeszczowe, bo miejsc do schronienia było tyle, co kot napłakał. Nie wiem kto ma znajomości u naczelnego szamana Inowrocławia – niemniej kiedy Baśnia Lipińska i Michał Kirmuć zapowiadali Toń… już nie padało, a przez dalszą część festiwalu większego deszczu nie było. A wierzcie mi – mapki pogodowe pokazywały raczej mocne opady.

Wróćmy jednak do Toni. Zespół objawił się słuchaczom w poprzednim roku wydając bardzo dobrze przyjętą płytę „Korzenie”. I co nie może dziwić, to właśnie na tym wydawnictwie oparli swój set. Rozpoczęli od przepięknego „Wdech/wydech”, poprawili utworem „Las, głaz, ćma”, później zaprezentowali „Dziennik. Dzień pierwszy” – ze splitu , który nagrali z grupą Weedcraft pod tytułem „Ksiegi Wieczyste”. Dla mnie jednak najlepszymi momentami ich występu były mocarny „A dom niewoli zniszcz i spal” i klimatyczny „Wszyscy toniemy” (to zresztą mój ulubiony ich utwór). Ponieważ wokalistka zespołu Monika Adamska-Guzikowska spodziewa się swojej pierwszej latorośli i nie może się przemęczać, cały koncert opierała się o mały kontenerek albo siedziała na… typowo biurowym krzesełku. Nie była to może wypasiona miejscówka, którą w swoim czasie używali Axl Rose i Dave Grohl, ale cóż… takie były możliwości i warunki. Zespół zaprezentował się naprawdę bardzo solidnie i musze tutaj zaznaczyć, że według mnie był to najlepiej nagłośniony koncert tego wieczoru (brawo Dudzik!). Toń nie była też wyborem oczywistym jeśli chodzi o Ino-Rock, więcej w ich muzyce jest doom’u, stonera, a nawet post-punka niż elementów progresywnych. Inowrocławska publiczność przyjęła ich jednak bardzo serdecznie i ciepło.

 

zdj. Mariusz Jagiełło

 

Pure Reaso Revolution to już zespół, który klimatem świetnie pasował do tego miejsca. Wiele osób bardzo ucieszył ich występ. Kiedy w 2011 roku grupa została rozwiązana, niewiele wskazywało na to, że ponownie się reaktywuje. Nastąpiło to jednak w 2019 roku i od tego czasu wydali trzy albumy studyjne.

Udało się też zaprosić ich do Inowrocławia, a w czasie swojego występu zagrali 80-minutowy set. Poza liderem grupy Jonem Courtney’em, który jest zarówno wokalistą i gitarzystą, uwagę najbardziej przyciągała grająca na klawiszach i wspomagając go wokalnie Annicke Shireen. Jej przyjęcie do zespołu było naprawdę dobrą decyzją, bo poza niezaprzeczalnymi umiejętnościami muzycznymi, ma w sobie mnóstwo uroku. Zabawnie wyglądał przy niej basista Ingo Jetten, który przez cały koncert miał dość znudzony wyraz twarzy niczym maszynista na trasie Kraków-Szczecin. Nie oceniam, być może Ingo po prostu tak ma. Grupa zagrała przekrojowy set, na który złożyły się tak zacne kawałki jak „Useless Animal”, „The Bright Ambassadors of Morning” czy „Dead Butterfly”. Mnie jednak porwały najbardziej trzy ostatnie utwory „Black Mourning”, „Deus Ex Machina” i „AVO”. Głównie dlatego, że miały w sobie najwięcej energii, która wywoływała w człowieku chęć do podrygiwania – wszak robiło się coraz chłodniej. Zespół zapowiedział jakiś czas temu trasę z okazji 20-lecia wydania debiutu „The Dark Third”. Być może odwiedzą i Polskę, bo spore grono wielbicieli w naszym kraju na pewno mają.

 

zdj. Mariusz Jagiełło

 

Alex Henry Foster to można rzec – mały, wielki człowiek. Poza byciem muzykiem, jest też pisarzem oraz aktywistą. Dość często odwiedza nasz kraj, ostatnio w zeszłym roku dał porywający koncert na festiwalu Inne Brzmienia w Lublinie. Muzyk podkreśla w wywiadach jak ważna jest dla niego więź ze słuchaczami i zawsze chce aby publiczność maksymalnie angażowała się emocjonalnie w czasie jego występu.

Być może dlatego w kontekście Alexa często pada słowo „szaman” (może to on swoimi mocami odgonił deszcz z Inowrocławia, kto wie). Foster w czasie tras koncertowych żongluje repertuarem, niemniej tym razem postawił na te bardziej oczywiste wybory. Nie zabrakło jednak sporej dawki improwizacji. Jego set składał się z sześciu utworów – przy czym ten ostatni „The Hunter (by the Seaside Window)” trwał około 20 minut. Wcześniej rozpoczął od „Up Til Down”, później z pozostałą piątką towarzyszących mu muzyków hipnotyzował publiczność kompozycją „I’m Afraid”. Jego charyzma, ekspresyjność były wręcz porażające. Mnie ten występ wprost oczarował. A kiedy zszedł do publiczności z małą gitarką i w trakcie „Summertime Departures” przekazywał ją z rąk do rąk wszyscy obecni na festiwalu przez chwile stali się wyznawcami Alexa. Ciekawostką jest, że jego żywiołowość niestety doprowadziła go do kontuzji kostki i obecnie artysta chodzi o kulach. Nie dał jednak niczego po sobie poznać w trakcie koncertu. To był występ z tych „Dużych” i jak dla mnie największa pozytywna niespodzianka tego wieczoru.

 

zdj. Mariusz Jagiełło

 

Trudno za to niespodzianką nazwać rewelacyjny koncert Crippled Black Phoenix. Nie będę ukrywał, że to głównie dla tego zespołu przyjechałem na Ino-Rock. Justin Greaves to dla mnie absolutny mistrz jeśli chodzi o komponowanie, ale i grę na gitarze. Poza tym bardzo szanuję go za jego aktywizm wobec zwierząt jak i właściwie wszystkich odrzuconych.

Pochwalę się, że o koncercie CBP na Ino-Rock wiedziałem już w grudniu ubiegłego roku, bo Justin zdradził ten fakt w wywiadzie, którego udzielił dla strony SztukMix (rozmowa TUTAJ) – z szacunku dla organizatorów pominęliśmy ten fakt w publikacji rozmowy (pierwszeństwo w ogłoszeniu zespołu miał Rock-Serwis). Zespół zaczął dość niespodziewanie od „Long Live Independence”, który od dawna nie gościł w repertuarze koncertowym grupy. Później były kolejno pewniaki: „Wyches and Basterdz”, „The Reckoning”, „Everything I Say”. Poza Justinem – drugą osobą, która głównie skupiała uwagę widowni – była oczywiście Belinda Kordic. Ta filigranowa kobieta, ubrana w dresowe spodnie – czarowała swoim głosem – to znaczy tak myślę, że czarowała, bo niestety o ile instrumenty były dość dobrze nagłośnione, to niestety śpiew było słychać dużo gorzej, a momentami wcale. Za to najbardziej wzruszającym i emocjonalnym momentem koncertu było zaproszenie na scenę kobiety, która pochodzi z Palestyny. Wykonała z zespołem „444”, a Justin dość wymownie skomentował sytuację w tamtym regionie okrzykiem – „wolna Palestyna, pieprzyć faszyzm!”. Pohamował się jednak przed wypowiedzeniem nazwy kraju, który odpowiada za sytuację w Gazie. Inowrocławska publiczność została wyróżniona przez zespół i jako pierwsi usłyszeliśmy nowy utwór o tytule „My Pal”. Na sam koniec  wykonali piękny „Lost” i chyba najbardziej wyczekiwany „We Forgotten Who We Are”. Zobaczyć na żywo Crippled Black Phoenix to było moje koncertowe marzenie i 23 sierpnia 2025 roku zostało ono spełnione. Grup oczywiście w przeszłości grała w Polsce kilka razy – ja jednak do tej pory zawsze się z nimi mijałem. To był fantastyczny koncert, a odbiór mógł być jeszcze lepszy gdyby nie wspomniane nagłośnienie śpiewu.

 

zdj. Mariusz Jagiełło

 

W tym miejscu napiszę coś, co w oczach wielu osób być może zdyskwalifikuje cały mój tekst, a  niektórzy wręcz uznają, że to tak jakbym w ogóle nie był na tym festiwalu. Niestety ze względu na przeraźliwy chłód i inne kwestie osobiste, nie było mi dane zobaczyć koncertu Quidam. Dla wielu polskich fanów ten zespół to absolutna legenda, poza tym organizatorzy zapowiadali sensacyjny skład. Przykro mi, pogoda mnie pokonała, ale z relacji wszystkich twardzieli – albo tych cieplej ubranych – podobno faktycznie było pięknie, magicznie i wyjątkowo.

 

Na zakończenie kilka słów o organizacji. Rock-Serwis nie dysponuje finansami jak Opener, Mystic czy OFF. I dało się to odczuć. Zaplecze gastronomiczne i sanitarne było bardziej niż skromne, ale Ino-Rock to festiwal dla osób, które przychodzą głównie dla muzyki, a nie żeby opić się piwska i poprawić kiełbachą (swoją drogą dla osób wege do jedzenia nie było nic). Całe szczęście można było kupić ciepłą herbatę i to zdecydowanie ten punkt spożywczy najbardziej generował kolejki (chociaż serwowana była też iście po partyzancku, z kilku czajników). Miało to jednak wszystko swój urok, bo Ino-Rock poza muzyką, to głównie spotkania ludzi związanych i zaprzyjaźnionych z redakcją Rock-Serwis. Byłem tam pierwszy raz, ale momentami czułem się jak na imprezie rodzinnej, podczas gdy ja dopiero w tę rodzinę wchodzę. To nie była jednak impreza bez wad – przede wszystkim przez pogodę. Niemniej muzycznie to było autentycznie święto i jestem mocno ukontentowany, że brałem w tym wydarzeniu udział – nawet jeśli nie było mi dane zobaczyć i posłuchać headlinera.

 

 

Mariusz Jagiełło

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz