Gdy kilka lat temu większość społeczeństwa żyła w przekonaniu, że rock chyli się ku upadkowi, a ostatnie dobre zespoły gitarowe powstały przed 20 laty, niczym rycerze na białych koniach wjechali oni… Idles. Wraz z formacjami takimi, jak Shame, Fontaines D.C, Yard Act czy Murder Capital wpisującymi się w nurt przewrotnie określany „Post-Brexit New Wave” stali się niczym zastrzyk życiodajnej energii dla muzyki gitarowej. Idles właśnie wydali swój nowy, piąty długogrający krążek zatytułowany „Tangk”, pełen nieoczywistych muzycznych eksperymentów. Czy ma szanse on spełnić wygórowane oczekiwania fanów? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście.
Kilka lat temu na jednym z koncertów, Joe Talbot, lider Idles, dobitnie podkreślił swój dystans do szufladkowania zespołu w jednej konkretnej kategorii. „Tangk” jest właśnie tym punktem w karierze Brytyjczyków, na którym wreszcie udało się udowodnić, że słowa wykrzyczane ze sceny “For the last time, we’re not a fucking punk band” nie były rzucone na wiatr. I chociaż na „CRAWLER” nie brakowało muzycznych poszukiwań, to dziś można śmiało powiedzieć, że prezentuje się on zaledwie jako przystawka przed daniem głównym, jakim jest „Tangk”
Album jest różnorodny niczym trio producenckie Godrich- Kenny Beats- Bowen za nim stojące.
Nigel Godrich, który dla Idles był w stanie zrezygnować z udziału w tworzeniu drugiego krążka The Smile, tchnął w „Tangk”, charakterystyczne brzmienie, obecne na płytach Radiohead (a wie coś o tym, bo aż siedem z nich wyprodukował). Wystarczy posłuchać otwierający „IDEA 01″, by zostać zahipnotyzowanym przez zapętlony dźwięk pianina i niezwykle spokojne wokale Talbota. Podobne emocje serwuje „A Gospel”, będące jednocześnie świadectwem, że Idles sprawdzają się równie dobrze w przejmujących balladach, co w mocniejszych kompozycjach.
Eksperymentów z wokalami na płycie znajdziemy znacznie więcej. Talbot wrzeszczy, śpiewa i recytuje. W szczególności partie mówione, w zestawieniu z hip hopowymi rytmami przemyconymi przez Kenny Beats, brzmią szczególnie interesująco („POP POP POP”). Zabawa słowem jest wprost wpisana w DNA albumu, którego nawet sam tytuł jest niczym innym jak onomatopeją, wymyśloną przez zespół do opisania dźwięku gitar. W niektórych utworach wokale przywodzą na myśl dokonania kolegów po fachu ze Sleaford Mods, by na kolejnym kawałku wyraz „Babe” brzmiał tak przejmująco, jak by zaśpiewał go sam Robert Plant. I kto wie, czy Talbot nie dał najlepszej interpretacji tego słowa w muzyce rockowej od czasów debiutu Led Zeppelin. Nie wierzycie? posłuchajcie „Roy”
Jednak pomimo tego ciągłego eksperymentowania, co kilka kawałków dostajemy jasny sygnał, że Idles mimo wszystko nie odcinają się od ostrzejszego brzmienia.
Być może to zasługa Marka Bowena, trzeciego producenta, a zarazem założyciela i gitarzysty Idles. I właśnie takie kompozycje jak singlowy „Gift Horse” czy „Hall & Oates”, reprezentujące najbardziej klasyczne brzmienie formacji, mają szansę stać się murowanymi koncertowymi hitami.
Otoczka, jaką buduję zespół dookoła „Tankg” jest niezwykle prosta. Talbot w kolejnych wywiadach wielokrotnie podkreślał „Są na nim tylko piosenki o miłości. Wszystko jest miłością”. I paradoksalnie, ten oklepany koncept sprawdza się bardzo dobrze. Teksty są niezwykle szczere i dojrzałe. Niektóre z nich wypełniania gorycz i melancholia, inne potrafią być przesiąknięte erotyzmem („Dancer”, na którym gościnnie pojawił się James Murphy i Nancy Whang z LCD Soundsystem), ale i tak konsekwentnie oscylują koło deklarowanego tematu. I nie chodzi tu tylko o fakt, że słowo „love” pojawia się 29 razy w ciągu trwania albumu. Zdecydowanie „Tankg” od strony lirycznej jest najbardziej dojrzałym i przemyślanym dziełem od czasów „Joy as an Act of Resistance”. Każdy, kto przed posłuchaniem płyty, pomyślał, że Idles zostawią w tyle swoje polityczne przekonania jest w błędzie. Wszak Wielka Brytania od czasu wydania „CRAWLER” zyskała nowego króla, a zespół nie omieszkał w swój charakterystyczny sposób wyrazić „miłość” do monarchii.
Idles zawsze byli kapelą odważną, zarówno w wyrażaniu swoich politycznych poglądów, jak i wyborze muzycznej drogi. I dla każdego, kto nie akceptuje nowego kierunku grupy zakładam, że jasne przesłanie „we’re not a fucking punk band” wykrzyczane ze sceny klika lat wcześniej pozostaje dalej aktualne. Mimo, że dla fanów klasycznego brzmienia Idles, będą zjadliwe tylko niektóre utwory, to nie zmienia faktu, że dostaliśmy krążek niezwykle dojrzały, mający szansę dotrzeć do słuchaczy, którzy wcześniej nie byli zainteresowani twórczością formacji. W kontekście tego, co może przynieść przyszłość, niezwykle istotne są ostatnie sekundy płyty wypełnione dźwiękiem saksofonu. Zakończenie „monolith” pozostawia słuchaczy w niepewności, gdzie mogą dalej powędrować Idles. Ja osobiście mam nadzieje, że kolejny album będzie równie odważny, jak „Tankg” a formacja nie zdecyduje się na krok wstecz.
Ocena: 5/6
Grzegorz Bohosiewicz
Lista utworów: IDEA 01; Gift Horse; POP POP POP; Roy; A Gospel; Dancer; Grace; Hall & Oates; Jungle; Gratitude; Monolith
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: