IKS

Frozen Sun Fest 2023, Progresja, Warszawa, 24.06.2023 [Relacja]

Słońce zamarzło tego dnia nad Warszawą, a w jego zgniłym cieniu ponure zastępy czcicieli mrocznych brzmień ruszyły do Progresji. Tam bowiem już po raz drugi warzył się czarci wywar zwany Frozen Sun Fest, pełen smakowych nut gotowych zadowolić każdego fana muzyki spod znaku konkretnego wpierdzielu…

Panowie z From Today Bookings wymyślili festiwal, w którym postanowili zderzyć różne nurty ciężkiego grania na jednej scenie. I tak na pierwszej edycji imprezy, która odbyła się w ubiegłym roku, mogliśmy wysłuchać reprezentantów bardzo różnych metalowych bajek – od Decapitated, przez Illusion, aż po Noconcreto. Festiwal się udał, więc organizatorzy poszli za ciosem i w tym roku wrócili do Progresji, by znów przemielić fanów synkretyczną maszynką do mielenia mięsa. Widząc tegoroczny line-up moja pierwsza myśl była następująca: czy uda się powtórzyć ubiegłoroczny sukces? Wiadomo bowiem, że festiwale są na tyle przyciągające, na ile magnetyczni okazują się ich headlinerzy. A można było zastanawiać się czy para Batiuszka i Jelonek (fakt, że wspomagani przez amerykański Unearth) będą mogli stanąć w szranki z Decapitated (wówczas na pełnych obrotach, bo niedługo po premierze nowej płyty) czy Illusion.

 

Okazało się jednak, że mogli. Spora w tym zasługa samych organizatorów, którzy poruszyli niebo i ziemię, by rozpuścić wieści o koncercie wśród jak największego grona rodzimych metalheadów. Dzięki tym działaniom i nagłośnieniu imprezy przez patronów (wśród nich był m.in. SztukMix) już pierwszy z występujących zespołów mógł podzielić się swoją twórczością z całkiem przyzwoitą grupą słuchaczy. Niełatwa rola openera przypadła w udziale rzeszowskiemu Pandradorowi. Post-deathmetalowy band (tak o sobie piszą, choć osobiście zwąchałem tam sporą dawkę klasycznego blacku) promuje właśnie swój drugi album „Seiðr” i czyni to z dużym zaangażowaniem. Muzycy pokazali się z dobrej strony – mają świetną, zalatującą grobowym odorem stylówę, do której dokładają porządny wykon.

 

Pandrador zabrzmiałby jeszcze lepiej, gdyby realizator nie pożałował im niższych częstotliwości na froncie. Te niestety mocniej zaznaczyły swą obecność w głośnikach dopiero podczas występu trzeciej kapeli, czyli It Follows. Względem tego występu miałem spore oczekiwania, bo ich koncepcja zderzenia metalcore’u z grunge’m na płytach brzmi dość wciągająco. Niestety, występ okazał się dość nierówny. W setliście naprawdę charakterne kawałki z wykopem przepychały się z dłużyznami. Nie do końca kupiłem też wokalistę, którego sceniczna maniera ustawicznie nasuwała mi pytanie, czy uprawia on headbanging czy raczej hair drying (tak dziwnie przeczesywał włosy, może dlatego).

 

Ostatecznie jednak It Follows ruszyli publikę i zeszli ze sceny z tarczą, choć zadanie mieli bardzo utrudnione. A to za sprawą filigranowej dziewczyny z czerwonymi włosami i jej kolegów z formacji Unbeaten, która weszła na scenę tuż po Pandradorze. Energia z jaką Bydgoszczanie wdarli się do Progresji bardzo wysoko zawiesiła poprzeczkę pozostałym wykonawcom tego wieczoru. Dla kogoś, kto twórczość młodych hardcore’owców znał tylko z sieci (w tym mnie), ich występ mógł się okazać objawieniem wieczoru. Bezkompromisowa furia, luz w grze basisty i perkusisty, a do tego frontmenka Eliz śmiało zeskakująca pod scenę i pogująca w tłumie. Po prostu duża doza dobrej, szczerej zabawy.

 

Hardcorowe brzmienia powróciły na deski, gdy wjechali na nie chłopaki z From Today, występujący tego dnia w podwójnej roli organizatorów i wykonawców. Obowiązki pozasceniczne nie przeszkodziły im jednak w solidnym skopaniu tyłków publiczności, która tego dnia stawiła się na Frozen Sun Fest. Fanga między oczy w wykonaniu From Today wyszła tym lepiej, że okazali się jak do tamtej pory najlepiej nagłośnionym bandem – co pokazało wyraźnie, że często nieco ciszej znaczy mocniej i selektywniej. Panowie zagrali numery z debiutanckiej płyty, a wokalista Krzysiek Korolczuk jak zwykle zaprosił wszystkich na pokaz swojego scenicznego MMA. Ile ten koleś ma energii, to tylko pozazdrościć. Może warto ją w końcu spożytkować na nagranie kolejnej płyty?

 

Po From Today nadszedł czas chyba najbardziej intrygujący projekt tego wieczoru – Ukć, czyli dzieło Łukasza „Icanraza” Sarnackiego, perkusisty takich zespołów jak Hermh, Christ Agony, Devilish Impressions, Zørormr, Voidfire czy też Corruption. Słuchałem tej złowieszczej melodeklamacji z wykrzywioną twarzą. Z jednej strony – image sceniczny Ukcia gryzie się trochę z wyobrażeniami, jakie budzą nagrywane przez niego teledyski (po nich można było spodziewać się co najmniej kolesi w corpse paincie). Z drugiej strony: po być może chwilowym rozczarowaniu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest w tym akcie coś nieznośnie hipnotyzującego. Ostatecznie, był to bardzo dobrze nagłośniony i zagrany koncert, a sceniczny wizerunek Ukcia – do bólu „normalny”, wręcz dystyngowany – nadaje temu projektowi jakiejś mistycznej otoczki. Jakiej? Na razie nie wiem, muszę się z tym jeszcze przespać…

 

Ostatnią trójcę wykonawców rozpoczęli goście z importu – Unearth, czyli metalcore’owcy z Massachussets, którzy promowali swój ósmy album zatytułowany „The Wretched; The Ruinous”. I co tu dużo mówić – koledzy pozamiatali. Oczywiście Polacy nie gęsi, swój metal mają i na przestrzeni lat dorobili się niejednego reprezentanta na światowej ciężkiej scenie, ale… no cóż, tego wieczoru Unearth pokazali, jak to się robi. Nie chodzi nawet o docięte do kości kompozycje, ale o kulturę wykonania. Ci muzycy grali nie tylko na instrumentach, oni grali sobą. Nie było tam ani jednej statycznej postaci: jak było machanie łbami, to wszyscy machali, jak było skakanie, to nikt stał w miejscu. I jak publika widzi takich wariatów, to odpowiada. Dlatego uważam, że, przypominając filmowy klasyk, polski gangster nie ma luzu. A jeśli ma, to zawsze znajdzie się w kapeli jakiś jeden grajek, co się gapi na gryf zamiast dawać z siebie wszystko każdą kończyną.

 

Jeśli można przyczepić się do czegokolwiek w kontekście występu Unearth (a takie uwagi słyszałem w kuluarach i poniekąd się zgadzam), to Amerykanie przekręcili gałkę decybeli nieco ponad czerwoną strefę. Łeb urywało. W tym kontekście Jelonka słuchało się o wiele lepiej, ale też jednak ciężar gatunkowy (i oczywiście ciężar image’u) jest w jego przypadku zupełnie inny. Jeśli na Frozen Sun rozdawaliby nagrodę w kategorii „wykonawca, który najbardziej rozbujał publiczność”, to chyba pan ze skrzypcami zgarnąłby ją bezapelacyjnie. Kto widział koncerty Jelonka, ten wie, że to sceniczny mega kozak, który udowadnia, że muzyką instrumentalną też można porywać tłumy. Vivaldi dosiada gumowego osiołka i wiedzie w pogo radosnego wężyka w rytm metalowych aranżacji. Banan z twarzy nie schodzi, ognie lecą z d…, przepraszam, z jakiegoś dziwnego agregatu na plecach frontmena, muzyka gro i buczy.

 

I w tym właśnie piękno różnorodności Frozen Sun Fest, że po muzycznych krotochwilach na scenie wjeżdża trumna z czaszką i ikony, a w ślad za nimi kroczą ponurzy mnisi z Batiuszki. Sala już się nie cieszy, sala zamiera, sala wyczekuje. Zapalają się kolejne świece, z głośników dobiegają upiorne barytony, aż wreszcie na zebranych spada kanonada ortodoksyjnej czarnej mszy. Można oczywiście zastanawiać się, czy Krzysztof Drabikowski i spółka nie padają trochę na żywo ofiarą własnego suspensu – bo w końcu po tych wstępnych gusłach niewiele się już dzieje, a wykonawcy pozostają unieruchomieni w posągowych pozach. Jest to jednak niewątpliwie dzieło muzyczne jedyne w swoim rodzaju, które choć raz warto zobaczyć.

 

Jeśli więc siedzisz w ciężkiej muzie i nie gardzisz szerokim spektrum tego pojęcia, to lepiej już zaplanuj wizytę na kolejnym Frozen Sun Fest. W tej krypcie każdy znajdzie dla siebie jakąś smaczną kość do ogryzienia…

Grzegorz Morawski

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz