W 2021 r. Gojira świętuje dwudziestolecie wydania debiutanckiej płyty Terra Incognita, podczas gdy sam zespół obchodzi jubileusz dwudziestopięciolecia . Trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, że jest on szerzej znany dopiero od 2009 r. W minionej już dekadzie wydał zaledwie dwa albumy, za których sprawą stałem się fanem Francuzów. Dlatego w tym przypadku dziesięć lat obserwowania ich poczynań wydaje mi się niezbyt długim okresem i trudno by mi było wskazać album, który można by przedstawić nowej grupie odbiorców jako esencja Gojiry.
Jasne, Magma była materiałem bardzo przystępnym dla nowicjuszy, mimo swej ponurej atmosfery. Szkopuł tkwi w tym, że podobnie jak wcześniejsze albumy, różniła się od pozostałych i nie pokazywała pełnego spektrum możliwości kapeli. Jednak to już przeszłość, ponieważ na rynku ukazał się Fortitude.
O siódmym longplayu Gojiry jest głośno, nawet pomijając kampanię promocyjną i premiery kolejnych singli.
Magma była po prostu doskonałym krążkiem, słusznie nominowanym do nagrody Grammy, a skoro pandemia jest czasem sprzyjającym kreatywności, to każdy jest ciekaw, czy Francuzi są w stanie przebić swoje dotychczasowe magnum opus. I wszystko wskazywało na to, że tak się stanie. Udostępnienie praktycznie połowy premierowego materiału w formie singli to niewątpliwa oznaka pewności siebie (ale i zmian na rynku, o których pisał redaktor Michał Koch w Erze Singli) potwierdzona przez ilość wyświetleń na oficjalnym kanale Youtube liczonych w milionach i przeważający pozytywny odbiór internautów.
Premiera całości tylko potwierdziła moje przypuszczenia, że Fortitude będzie przynajmniej dobrym albumem, zawierającym wiele wpadających w ucho piosenek.
Ba, można go nawet nazwać weselszym odpowiednikiem Magmy i tak też określają go sami muzycy w wywiadach, ponieważ mimo obecności powagi w tekstach, muzyka została skomponowana w oparciu o durowe progresje akordów, przez co ma radosny wydźwięk. Jednocześnie utwierdziłem się w swoich obawach, które pojawiły się w moim umyśle już po opublikowaniu Another World 5 sierpnia 2020 r. Jak już wspomniałem, każde kolejne wydawnictwo od Gojiry różniło się od wcześniejszych, dając do zrozumienia słuchaczom, że będzie to zespół, który chce nieustannie szukać swojej drogi, rozwijać się, a nie osiadać na laurach po odkryciu własnego stylu.
Tymczasem Fortitude temu zaprzecza,
bo niemal wszystkie nowości odnoszą się w mniej lub bardziej bezpośredni sposób do wcześniejszych kompozycji znajdujących się czy to na Magmie, L’enfant Sauvage czy The Link, co dobitnie potwierdzają wspomniane przeze mnie zapowiedzi muzyków. I nie byłoby w tym nic złego — w końcu nagranie jubileuszowej płyty, która nie jest byle składanką, a i tak odcina kupony od dotychczasowej twórczości, to nic nowego — gdyby nie fakt, że jest to pierwszy album Gojiry, wydany po pięciu latach przerwy. Po takim czasie należałoby się spodziewać mniejszych lub większych eksperymentów. Tymczasem Fortitude prezentuje się tak, jakby mógł się ukazać rok po premierze Magmy.
W swojej recenzji redaktor Michał Koch przyznał ocenę maksymalną, do czego oczywiście miał prawo, a znając życie Fortitude trafi na redakcyjne rankingi albumów roku.
Tylko chciałbym wiedzieć, na jakiej podstawie to zrobił, skoro sam na wstępie swojego tekstu zaznaczył, iż nie jest to najlepsza płyta w dyskografii Gojiry, a finalna nota zdaje się temu jawnie zaprzeczać. 10 na 10 to ocena przyznawana dziełom może nie tyle bezbłędnym, ile przełomowym lub w jakimś stopniu innowacyjnym. Tymczasem nowy album Gojiry nie wnosi niczego nowego, ani do muzyki jako takiej, ani do samej twórczości Francuzów — nazywając rzecz po imieniu, jest odtwórczy. Rozumiem, że pisał swój artykuł z pozycji fana, ale jeżeli tak wysoko oceniamy dzieło, które jeszcze do niedawna byłoby uznane za co najwyżej dobre, to chyba mamy najlepszy dowód na to, że pandemia wpłynęła na rynek muzyczny i obecnie Gojira nie ma właściwie żadnej konkurencji, a oczekiwania słuchaczy są mocno obniżone.
Ponadto chciałbym zwrócić waszą uwagę na to, że Fortitude brzmi gorzej od swojego wielkiego poprzednika,
mimo iż za produkcje obu krążków odpowiada to samo nowojorskie studio, Silver Cord. Jednak nie zrozumcie mnie źle — Gojira nie wróciła nagle do garażu i nie przypomniała sobie, jak nagrywa się dźwięk przy użyciu telefonu komórkowego, a potem kazała inżynierom dźwięku zrobić z tego coś zdatnego do słuchania. Po prostu, o ile Magma charakteryzowała się dużą przestrzenią, dzięki której każdy instrument miał szansę wybrzmieć i nie zdominować reszty, o tyle tutaj jest z tym wyraźny problem.
Już w otwierającym album Born For One Thing da się zauważyć, że sekcja rytmiczna odgrywa ważną rolę, ale kosztem wokalu, który został mocno wycofany i stał się nieczytelny.
Co prawda, nie każdy numer cierpi na tę dolegliwość, a na Youtubie singiel sprawia wrażenie dobrze zmiksowanego, ale już The Chant czy Into The Storm wskazywały na to, że prawdopodobnie nie wszystko poszło zgodnie z planem i drugi z wymienionych singli otrzymał tzw. lyric video, by teoretycznie móc się nauczyć tekstu lub właśnie zrozumieć, co autor próbuje nam przekazać. Tak jak już napisałem, nie brakuje piosenek, w których wszystkie elementy trzymają się kupy, ale właśnie przez to, te niedoskonałe wybijają się i powodują dyskomfort. Dlatego tym bardziej nie rozumiem, jak można w takiej sytuacji przyznać płycie tytuł najlepszej w danym roku, nawet jeżeli ten jeszcze się nie skończył i nie ma jeszcze jako takich zestawień.
Gdyby ktoś mi powiedział, że Fortitude nie powstał z potrzeby serca czy grania ze sobą, a pustego przez pandemię portfela, to bym w to uwierzył.
Jest on ewidentnie skonstruowany tak, aby każdy utwór mógł polecieć w radiu, pozyskać nowych słuchaczy i w jakimś stopniu zadowolić starych. Chociaż nie sposób się nie zgodzić z tym, że Gojira tworzy swoje utwory tak, że nawet najbardziej przeciętne propozycje posiadają interesujące elementy, to myślę, że dotychczasowi fani najprawdopodobniej wrócą do wcześniejszych płyt, do których zachęceni przez Fortitude nowicjusze także się przekonają i po tę najnowszą już ponownie nie sięgną.