Kiedy byłam małą dziewczynką kartkowałam gazety (najpierw „Bravo” i „Popcorn”, później „XL” i „Machinę”) i oglądałam wszelkie dostępne na dwóch kanałach telewizji programy muzyczne lub o muzykę zahaczające. Kolorowy świat jawił się niczym alternatywna rzeczywistość, szczególnie gdy miało się bujną wyobraźnię i mieszkało się w miasteczku, w którym sensowny koncert odbywał się raz w roku. Podczas tych odświętnych dla mnie chwil rodziły się marzenia, że kiedyś będę częścią tego świata.
Przypomniałam sobie o tym w piątkowy wieczór, podczas 30. gali rozdania Fryderyków. Zaraz potem przyszła refleksja: uważaj, o czym marzysz. Siedząc przed telewizorem (albo, jak w ubiegłym roku podczas Next Festu, przed telefonem w parku w Poznaniu) wszystko wyglądało jakoś inaczej: pełniej, huczniej, bardziej kolorowo i spektakularnie. Dziś już wiem, dlaczego – bo cała ta gala była dla telewizji i dla jej widzów. W całym swoim idealizmie wiem, że miała nakarmić masy żądne ścianek i kreacji, a nie (tylko) być świętem artystów i ich twórczości. Publiczność pod sceną wydawała się mocno znudzona całością i ożywiała się tylko, gdy głos z offu wspominał ich faworytów. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby nas tam nie było, nikt by nie zauważył. Pasowaliśmy jak kwiatek do kożucha.
I wierzcie mi, Doda bez spodni lepiej wyglądała na szklanym ekranie niż na żywo. Prawda czasu, prawda ekranu.
Podczas gali kilka razy z niedowierzaniem uniosłam brew (na przykład zastanawiając się, kto układał program występów na żywo), kilka razy mocno klaskałam (Kathia, Paulina Przybysz i Frank Leen – ich medley przebojów 30-lecia to absolutne mistrzostwo), kilka razy soczyście przeklęłam (gdy moi faworyci nie dostali nagrody). I wróciłam do domu.
Najciekawsze jednak działo się obok i wypłynęło tuż po gali. Zaczął Artur Rawicz diagnozując w swoim artykule dla patronów swojego podcastu przewlekłe choroby, na jakie cierpi Fryderyk. Potem Vito Bambino pokazał, że zasługuje na drugi człon swojego pseudonimu, gdy obraził się na wszystkich i wszystko, bo miał osiem nominacji, a nie dostał nic. A mógł skomentować od razu i mielibyśmy kolejny iconic moment (jak fuck off, nauczyciele! Chylińskiej czy pocałunek Zalewskiego z Kaminskim), ale, jak widać, czasem wybieramy dobrą minę do złej gry, a emocje i tak są złym doradcą.
Naprawdę nie mam nic przeciwko wyrażaniu swoich emocji, w tym tych trudnych, ale ważny jest sposób, w jaki się to robi. I cóż, świat nie jest od spełniania naszych oczekiwań. Nie wiem, komu Vito „dał się omamić”, ale obiecał sobie publicznie, że więcej się do nominacji nie zgłosi, bo „dostał plombę prosto w ryj”.
Nie mam też nic przeciwko dramom, o ile prowadzą do konstruktywnej (samo)krytyki i realnych zmian. A skoro uznanie branży (a z założenia Fryderyki są nagrodą branżową, a nie konkursem popularności) jest artystom tak bardzo potrzebne i wywołuje ogromne emocje po wszystkich stronach naszych zamkniętych osiedli, to znaczy, że najwyższy czas im się przyjrzeć. I tu znów polecam sięgnięcie do tekstu Artura Rawicza.
Zaraz po Vito odezwała się Martyna Jakubowicz, laureatka Złotego Fryderyka za całokształt twórczości. „Rozdzielcie wreszcie komercję od prestiżu!”, grzmiała (amen, Siostro!) na swoich mediach społecznościowych, przy okazji zwierzając się, że nie miała się gdzie przebrać i że do toalety daleko. Czuję toaletową solidarność: mnie do toalety wpuszczono, ale wypuścić już mnie nie chcieli, bo miałam opaski w kolorach, których przepuszczania zakazywała obrazkowa instrukcja na drzwiach. Po gali i kawałku afteru biegałam od drzwi do drzwi szukając wyjścia. Nie zgadniecie – nikt nie chciał mnie przepuścić. Gdyby nie klaustrofobiczna winda przytrzymana przez Natalię Przybysz, trwałoby to znacznie dłużej.
Mówi się, że zły to ptak, co własne gniazdo kala, ale jeśli nie będziemy głośno mówić, co jest nie tak, nic się nie zmieni. Obojętność jest cichym przyzwoleniem. Dawid z Black Radio zauważył, że nic się nie zmieni póki wszystkim od początku do końca nie zajmą się kompetentni ludzi, dopóki ogon będzie machał psem i dopóki streamingi będą robiły, co chcą, bo tu, gdzie jesteśmy artysta jest petentem, który musi się dopraszać o swoje, a ludzie w ogromnej większości myślą, że muzyka jest za darmo.
Dobrze wiem, że muzyka to nie tylko natchnienie i powołanie, wena i zmagania z samym sobą, ale także cała stojąca za artystą infrastruktura, całe dobrodziejstwo inwentarza. Tylko dlaczego nie mogę pozbyć się wrażenia, że muzyka w piątkowy wieczór była na ostatnim miejscu?
Ewa Bujak
ZAPISZ SIĘ DO NASZEGO NEWSLETTERA WYSYŁAJĄC MAIL NA: sztukmixnewsletter@gmail.com
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: