IKS

Editors – „EBM” [Recenzja], dystr. PIAS Poland

editors-ebm-recenzja

Na początku swojej kariery Editors byli często porównywani z Interpol. Jednak w przeciwieństwie do formacji Paula Banksa, postanowili obrać kompletnie inną drogę i zamiast nagrywać (ku uciesze wiernych fanów) kolejne niemalże identyczne post punkowe płyty, redefiniują swój styl co kilka lat. Na wydanej w 2019 roku kompilacji podsumowującej dorobek formacji, znalazła się kompozycja „Frankenstein” kompletnie odmienna od dokonań Editors z czasów „Back Room” czy „An End Has a Start”. Piosenka ta była zarazem zapowiedzią kierunku stylistycznych zmian na najnowszym, siódmym studyjnym albumie Brytyjczyków zatytułowanym „EBM” oraz etapu, na którym obecnie znalazł się zespół stając się pozszywanym z najróżniejszych elementów, obdarzonym ogromną siłą lecz pokracznym tworem, desperacko szukającym miłości i akceptacji (słuchaczy).

Pierwszą istotną zmianą w stosunku do poprzedniego wcielenia Editors, znanego między innymi z czasów „Violence” , który notabene uważam za jeden z bardziej udanych albumów Brytyjczyków, to przyjęcie Benjamina Johna Powera ukrywającego się pod pseudonimem Blanck Mass, jako pełnoprawnego członka grupy. John to uznany producent muzyki elektronicznej, znany z solowych występów oraz jako połówka Fuck Buttons. Każdy, kto śledzi kolejne pozycje w dyskografii Editors, na pewno trafił na wydawnictwo „Blanck Mass Seasions” na którym Power wziął na warsztat materiał z wspomnianego wcześniej „Violence” i przerobił go na własną modłę , w dużej mierze zastępując gitary elektroniką i znacznie podkręcając tempo. „EBM”, czyli tytuł nowego albumu to właśnie akronim pochodzący od Editors i Blanck Mass. I jeżeli w przypadku „Blanck mass seasions” będącego swoistą ciekawostką lub, jak kto woli, alternatywną wersją oryginalnego materiału, mieliśmy wybór i zawsze mogliśmy wrócić do oryginału, to w przypadku „EBM” już takowego nie ma, a jedyna wersja jaką dostajemy, jest naturalną kontynuacją „Blanck mass seasions”.

 

Editors po 17 latach działalności zabrnęli w rejony , które fanów klasycznego post-punkowego grania przyprawią o atak serca. I od tak zatytułowanego utworu rozpoczynają album. Paradoksalnie ”Heart Attack”, któremu najbliżej do poprzednich wydawnictw Brytyjczyków, jest jednym z bardziej przebojowych i zarazem gitarowych utworów na płycie, przez co stanowi dobry punkt startowy do dalszego materiału i formą adaptacji słuchacza z nadchodzącą zmianą. W zasadzie każdy z 8 utworów zawartych na płycie z „Karma Climb” i „Vibe” na czele, pokazuje, że największą siłą, a może i też przekleństwem „EBM” są chwytliwe refreny i melodie, które momentami ocierają się o granicę kiczu, ale po kolejnym przesłuchaniu nie można wyrzucić ich z głowy.

 

Dalsza część recenzji pod teledyskiem

 

„EBM” może też oznaczać skrót od Electronic Body Music, czyli gatunku elektroniki będącym połączeniem industrialu, synth-punku i muzyki disco. W dużej mierze właśnie te elementy stanowią trzon kompozycji, przez co utwory są znacznie szybsze i dużo bardziej taneczne. Nadmiar elektroniki jest momentami przytłaczający („Picturesque”, „Strawberry Lemonade”) , ale to co stanowi wentyl bezpieczeństwa, dla każdego kto nie spodziewał się tak odważnej metamorfozy Editors, są partie wokalne. Tom Smith dwoi się i troi, żeby swoim śpiewem pozszywać każdy z elementów w jedną całość i, o dziwo, jakoś mu się to udaje. Miejscami zespół brzmi jak wczesne Depeche mode z okresu „A Broken Frame” lub New Order (którzy jakby nie było, z powodów post punkowych korzeni, są dobrym odnośnikiem). Gdzie indziej słychać inspiracje rockiem industrialnym z końcówki lat 80-tych spod znaku debiutu Nine Inch Nails. Całość zamyka „Strange Intimacy” z niepokojącym bitem, który spokojnie mógł by się znaleźć jako podkład do intro gier z serii Mortal Kombat lub podkładem do kulminacyjnych momentów filmu Johna Carpentera, przeplatany z dziwacznymi wokalami w stylu New Romantic, który dla mnie jest jednym z ciekawszych momentów płyty.

 

Gdy pierwszy raz usłyszałem Editors, byli młodym post punkowym zespołem, który za sprawą wokalu Toma Smitha, kojarzył się głównie z Joy Division. Po wydaniu „In This Light and on This Evening” udowodnili, że nie boją się zmian i nie chcą być tylko kolejną kopią zespołu Iana Curtisa. Singlowy „Papillon” po wydaniu budził podobne kontrowersje, jak „EBM”, a dziś jest jednym z bardziej popularnych dokonań zespołu i obowiązkowym punktem każdego koncertu.

Na nowej płycie Brytyjczycy idą o jeszcze kilka kroków dalej. Zapewne nie spodoba się to części starych słuchaczy, ale niestety takie jest ryzyko odważnych transformacji, którego zapewne artyści byli świadomi. Po przesłuchaniu pierwszych singli sam miałem w głowie chęć spisania Editors na straty, ale teraz cieszę się że dałem im więcej niż jedną szansę. Potencjał albumu jest głęboko ukryty. Niczym potwór powołany do życia przez doktora Frankensteina, Editors stworzyli płytę która może początkowo odrzucać a nawet irytować, jednak jeżeli uda nam się zaakceptować nową formułę i pewne oczywiste mankamenty, ujrzymy jej prawdziwe wnętrze. I kto wie, może niektórzy z nas pokochają tego potwora.

 

Ocena (w skali od 1 do 10) 6 Potworów doktora Frankensteina
🧟🧟🧟🧟🧟🧟

 

Grzegorz Bohosiewicz

 

Lista utworów:

1. Heart Attack
2. Picturesque
3. Karma Climb
4. Kiss
5. Silence
6. Strawberry Lemonade
7. Vibe
8. Educate
9. Strange Intimacy

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz