Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że Dave Grohl nudzić się nie lubi. Angażuje się przecież w różne projekty (np. Probot) i chętnie wspiera na płytach swoich dobrych znajomych. Oczywiście, głównie skupia się na swoim ukochanym dziecku, jakim niewątpliwie jest Foo Fighters, czyli zespole, którego dalsza przyszłość, w związku ze śmiercią perkusisty Taylora Hawkinsa, w tym momencie stanęła pod znakiem zapytania…
Grohl, oprócz tego, że musi być cały czas „pod prądem”, w ostatnim czasie dał się poznać jako człowiek, który nie boi się eksperymentować i słowo „ryzyko” dla niego nie istnieje. EPka „Hail Satin” – będąca hołdem dla twórczości Bee Gees – była tego potwierdzeniem. Teraz otrzymaliśmy kolejny dowód. Dream Widow, czyli alter ego FF, to projekt zrealizowany w ramach filmu „Studio 666”, który jest połączeniem horroru oraz komedii i „opowiada o tym, co stało się, gdy legendarny zespół rockowy wynajął zanurzoną w makabrycznej historii rock’n’rolla posiadłość, aby nagrać w niej swój dziesiąty studyjny album”. Całość była wyświetlana w kinach (również w naszym kraju), ale o niej wypowiadać się nie będę z prostego powodu: nie było mi dane wybrać się na seans. Za to chętnie opowiem Wam o albumie (czy też EP-ce – tak jest bowiem oficjalnie uznawana, choć całość trwa ponad 40 minut!) zatytułowanym „Dream Widow”. Być może narażę się fanom Foo Fighters (od razu chce jednak zaznaczyć, że bardzo cenię sobie twórczość tej grupy), ale… jest to moim zdaniem najlepsze wydawnictwo, w którym palce maczali muzycy, od czasu przynajmniej „Wasting Light” z 2011 roku.
Kiedy po raz pierwszy przeczytałem o całym projekcie, na który składa się film i ścieżka dźwiękowa, przecierałem oczy ze zdumienia. Chłopaki z Foo Fighters będą grać metal? Czy to może się udać? Początkowo sądziłem, że otrzymamy po prostu mało interesujący produkt, o którym szalikowcy Dave’a Grohla i spółki szybko zapomną. Historia muzyki zna oczywiście przykłady wykonawców, którzy potrafili dobrze odnaleźć się w różnych gatunkach. Ale przecież łatwo „wyłożyć się” w ramach wolty stylistycznej. Trudnego zadania podjęli się więc muzycy FF. Rock i metal niby blisko siebie stoją. Być jednak w pełni przekonującym w obu materiach, i przy tym nie ośmieszyć się, to już nie lada sztuka.
Po pierwszym przesłuchaniu „Dream Widow” odetchnąłem z ulgą – nie dość, że panowie podołali zadaniu, to zrobili to w naprawdę udanym stylu. Metalowy anturaż muzykom najwidoczniej służy. Co do tego nie mam wątpliwości. Na płycie słyszymy różne odmiany cięższych brzmień – jest thrash, doom, stoner a momentami nawet i death. W skrócie: mieszanka wybuchowa. Teoretycznie nie powinno to działać, a jednak udało się to wszystko logicznie poskładać.
Otwieracz, w postaci „Encino”, to strzał prosto w twarz. Grupa nie bierze jeńców, a Dave Grohl wypluwa kolejne słowa z prędkością karabinu maszynowego. Zwalniamy w „Cold” po to, aby ten ciężar uderzył w nas ze zdwojoną siłą. Na pewno słychać tu klasyków (Black Sabbath), jak i młodszych przedstawicieli metalowego grania (Mastodon). Dalej mamy wybrany do promocji „March of the Insane”, w którym… ciężko wokalnie rozpoznać Grohla. Odważny był to ruch, żeby akurat to była pierwsza zapowiedź „Dream Widow”. Przez moment człowiek pomyślał, że algorytm w serwisie streamingowym wrzucił nam w kolejkę jeden z utworów legendarnej formacji Venom. Grupa potrafi wprowadzić nas także w tajemniczy klimat – „The Secret Abyss” miejscami dużo zawdzięcza Queens of the Stone Age. Natomiast kompozycji „Angel With Severed Wings” chyba najbliżej byłoby, żeby znaleźć się na którymś ze studyjnych albumów Foo Fighters. Chórki w refrenie przecież brzmią znajomo.
Na samym końcu czekają natomiast dwa prawdziwe kolosy: „Becoming” i „Lacrimus Dei ebrius” łącznie trwają prawie 18 minut. Wkraczamy więc na tereny progresywne. Pierwszy z wymienionych dość leniwie się rozkręca, ale po niecałych 120 sekundach przenosimy się w inny świat, żeby wziąć udział w jakimś diabelskim rytuale. Nie polecam więc słuchać tego numeru przed snem (po co mieć w nocy koszmary?). Drugi natomiast zaczyna się doomowo, więc znów kłaniają się prekursorzy z Birmingham. No i następnie rusza galopada (podkręcone „Children of the Grave”). Tutaj klimat zmienia się jak w kalejdoskopie – raz szybciej, raz wolniej. Co jednak najistotniejsze: o nudzie nie ma mowy.
Należy także pamiętać, że ten album jest swoistego rodzaju puszczeniem oka do słuchaczy. Chodzi mi konkretnie o warstwę tekstową, choć i okładka daje już pewne wyobrażenie, że do tematu nie należy podchodzić z pozycji stróża moralności. Czytelnicy „SztukMixa” pewnie o tym wiedzą, ale zawsze przecież może znaleźć się osoba, która podciągnie Dream Widow pod „s(z)atanistów”. No ale na szczęście przychodzą pierwsze słowa „wyśpiewane” przez Grohla w utworze „Encino”: „Weź pieprzony sztylet/Narysuj pentagram/Włóż go kurwa w ogień”. No tak, humor na pełnej, bez podejrzanych zamiarów!
W kategorii pozytywna niespodzianka 2022 roku album grupy Dream Widow znajduje się, na ten moment, na czele zestawienia. Ktoś może powiedzieć, że tu nic odkrywczego nie odnajdziemy. Okej, może to i prawda. Muzycy Foo Fighters popożyczali przecież różne patenty z kilku podgatunków metalu, a następnie wymieszali to wszystko w wielkim kotle. Tyle, że ta wspomniana mieszanka, która im ostatecznie wyszła, brzmi – jakkolwiek by to głupio nie zabrzmiało – świeżo. Słychać, że panowie dobrze przy nagrywaniu całości się bawili. Słuchaczowi też się to udziela. „Dream Widow” należy więc „odpalać” na pełnej głośności, ku uciesze sąsiadów. Ich przecież też można nawrócić na „szatańskie” dźwięki.
Ocena (w skali od 1 do 10) 8 diabełków
😈😈😈😈😈😈😈😈
P.S. W życiu bym nie pomyślał, że w związku z recenzją albumu Dream Widow będę musiał napisać, że oto mamy do czynienia z ostatnim albumem wydanym za życia Taylora Hawkinsa, w którego powstawaniu brał czynny udział. Wciąż do mnie informacja o śmierci perkusisty nie dociera…
Szymon Bijak
Tracklist:
Encino
Cold
March of the Insane
The Sweet Abyss
Angel With Severed Wings
Come All Ye Unfaithful
Becoming
Lacrimus dei Ebrius