Dream Theater przyjechał do Krakowa promować swój piętnasty album studyjny „A View From The Top Of The World”, który ukazał się 22 października 2021 roku. Jako support na europejskiej trasie “Top of the world tour” występuje Devin Townsend.
”Łysy stary dziwak”, jak mawiał na swój temat wielokrotnie w trakcie supportowego koncertu, porwał te serca, które spragnione były soczystego metalowego grania. Część osób nie zważając na fakt, iż Tauron Arena Kraków została przygotowana pod kątem siedzącego widza, wyrwała pod barierki, aby machać głową i kierować diabelskie rogi w stronę sceny. A z niej zespół Devina Townsenda wysyłał perfekcyjne heavy-metalowe dźwięki, wzbogacane o brzmienie industrialne; speedmetalowe, thrashowe riffy czy nawet death-metalowe akcenty. W występie Kanadyjczyka było sporo humoru, sporo też żartował z samego siebie. W czasie koncertu nawiązał z publicznością świetny kontakt. W pewnym momencie poprosił jednak swoich fanów o wycofanie się na miejsca, dyplomatycznie przypominając, że jest to przede wszystkim wydarzenie Dream Theater i nie chciałby, aby główna gwiazda wieczoru, miała do niego jakiekolwiek pretensje.
Po entuzjastycznie przyjętym supporcie, punktualnie na scenę weszła główna gwiazda wieczoru. Zanim Dream Theater rozpoczął utwór “The Alien”, w tle wybrzmiało klimatyczne intro, a za muzykami ukazały się pierwsze animacje. Obecne również przy każdym kolejnym utworze. Kawałek z ostatniej płyty grupy świetnie otworzył występ, wprowadzając wszelkie elementy muzyki Dream Theater, czyli wirtuozerię instrumentalną, zmiany tempa połączone z fantastycznymi melodiami i rytmami. Po “The Alien” grupa zagrała utwór “6:00”. Połączenie nowego ze starym to sprawdzony pomysł. Z jednej strony pozwala zaistnieć w setliście świeżym utworom, z drugiej oddaje ponadczasowość twórczości zespołu z poprzednich płyt. Numerem trzy był “Awaken The Monster”, zapowiedziany przez LaBrie, po krótkim przywitaniu się z krakowską publicznością i zaczepieniu nas delikatnym polskim akcentem. Brudny thrashowy riff zaskoczył na tle melodii poprzednich numerów. Taki był też cały koncert, gdzie w szczególności John Petrucci tworzył różnorodne krajobrazy brzmienia zaskakując publiczność i nie dając się jej przyzwyczaić zanadto do danego nastroju na zbyt długo. “Endless Sacrifice” przyniosło moment wytchnienia. Była to okazja, by lepiej wsłuchać się w słowa i wokal LaBrie.
Utwór ten to doskonały przykład różnorodności muzyki Dream Theater, zarówno pod względem instrumentalnym jak i całości brzmienia zespołu, które w tym przypadku przyjęło bardziej liryczny wyraz z pełnym czadu refrenem i zapadającym w pamięć wersem “constant compromise, endless sacrifice”. Następnym utworem było “Bridges in the Sky” poprzedzone tradycyjną gardłową wokalizą jak w albumowej wersji na płycie “A Dramatic Turn Of Events”. “Invisible Monster” to drugi utwór zagrany na żywo z ostatniego wydawnictwa Dream Theater. Podobnie jak “The Alien” świetnie wpasował się w różnorodną historycznie setlistę. “About To Crash” z “A Six Degress Of Inner Turbulence” rozpoczął popis Jordana Rudess’a oraz wprowadził ciut lżejszy klimat, dotąd wzniosły i raczej poważny, choć pełen dobrej energii wymienianej między publicznością a zespołem.
Zespół zagrał jeszcze utwory “The Ministry of Lost Souls”, ponownie wprowadzając publiczność w spokojniejszy i jednocześnie epicki nastrój oraz “A View From the Top of the World”. Po utworze zamykającym ostatni album z dyskografii, zespół pożegnał się i szybko zszedł ze sceny. Była to oczywiście tylko i wyłącznie kurtuazja, wiadomo było, że publiczność będzie w zdecydowany sposób domagać się więcej. Kiedy więc zespół wrócił na scenę, żeby zagrać “The Count of Tuscany”, duża część widowni, nie zważając na organizację koncertu w formacie krzesełek, podeszła pod dużą scenę. Jeżeli użyłem powyżej słowa “epicki”, jestem zmuszony użyć go ponownie. Utwór zmienia się wielokrotnie w trakcie dziewiętnastu minut, pojawia się też akustyczny moment poprzedzony przepięknym dialogiem gitary Petrucciego i klawiszy Rudess’a.. Bis wywołał wspomniany powyżej spontaniczny entuzjazm Tauron Areny Kraków, która pragnęła w bardziej żywiołowy sposób przeżyć ostatnie dźwięki tego wieczoru. Ja również zdecydowałem się podejść bliżej sceny i teatralny dotąd wymiar występu zamienił się w gitarowy koncert z krwi i kości, przepełniony przy tym bogactwem różnorodnych brzmień, barw, klimatów i nastrojów. Dopiero stojąc blisko sceny, widząc bliżej muzyków można poczuć moc, jaką daje uczestnictwo w koncercie, szczególnie rockowo-metalowym. Mimo że Dream Theater to kunszt i wirtuozeria, to jest w ich muzyce masa metalowego i rock’n’rollowego czadu.
W trakcie całego występu muzycy Dream Theater wielokrotnie improwizowali, czy to bawiąc się rytmem, czy podążając za bajkowymi melodiami Petrucciego. Jordan Rudess oczywiście zwracał uwagę efektowną instalacją swoich klawiszy zmieniając kierunek ustawienia na scenie oraz łapiąc regularnie kontakt wzrokowy i reagując wspólnie z publicznością. Fantastycznie wypełniał tło muzyczne, ale też nierzadko dawał popis własnych umiejętności będąc tym najbardziej wyeksponowanym muzykiem na scenie. Wokalista James LaBrie nawiązywał kontakt z publicznością, ciesząc się z powrotu do koncertowania i entuzjastycznie namawiał do żywych reakcji na popisy instrumentalistów grupy. Wielokrotnie opuszczał scenę dając możliwość fanom skupić się na kunszcie Myunga, Petrucciego, Rudess’a i Manginiego. Po czym wracał, brał łyk sobie znanego eliksiru i w odpowiednim momencie kontynuował własne partie wokalne.
Od zawsze moim osobistym bohaterem w zespole jest basista John Myung. Próbując swoich sił nauki na gitarze basowej w czasach liceum moi o niebo bardziej uzdolnieni koledzy wymagali nauki utworu “Peruvian skies”. To dzięki nim miałem możliwość lepiej poznać muzykę Dream Theater. Myung oprócz bycia wirtuozem jest perfekcyjnie połączony naczyniami dźwiękowymi z perkusją, gitarą i pianinem, samemu będąc wyraźnie rozpoznawalnym i niezastąpionym elementem brzmienia zespołu. Bacznie przyglądałem się też Mike’owi Manginiemu. Mimo, iż minęło wiele lat od zmiany perkusisty Dream Theater, ciężko jest nie porównywać go z Mike’iem Portnoy’em. Perkusja Manginiego to osobna orkiestra, samodzielna machina, która niosła i zmieniała tempo podróży z dźwiękami zespołu. Mangini zdawał się być najbardziej charyzmatyczny po zakończeniu występu, bardzo żywo nawiązując kontakt z żegnającymi muzyków fanami.
Koncert Dream Theater to popis najwyższej klasy umiejętności instrumentalnych. Oprawa koncertowa, tła muzyczne oraz klimat twórczości zespołu zapewniają przeżycie, które jest czymś więcej niż tylko koncertem. Nikt przy tym nie reagował, kiedy duża grupa widowni postanowiła w bardziej bezpośredni sposób przeżyć występ muzyków z Bostonu. Powrót tras koncertowych po okresie pandemii eksponuje głód przeżywania wymiany energii przez zarówno samych muzyków jak i fanów. Takie doświadczenie dostępne jest tylko i wyłącznie właśnie w trakcie koncertu. Dobrze więc było widać młodych i starych fanów zespołu, ludzi, którzy nieprzypadkowo przyszli na ten konkretny koncert, tej konkretnej grupy muzycznej, by doświadczyć na żywo energii zwykle dostępnej jedynie na danym nośniku fizycznym czy streamingowym.