Urodziłam się w roku, w którym ukazał się album „War” grupy U2, a Metallica skończyła się na Kill ’Em All. Łatwo zatem obliczyć, że tzw. PRL tylko liznęłam, co jednak nigdy nie stało na przeszkodzie, bym rościła sobie prawo do sporadycznego marudzenia w stylu „kiedyś to były czasy”.
Łezka w oku się kręci, kiedy przypomnę sobie wakacje z rodziną. Czerwonym maluchem 126p wyruszaliśmy w 12-godzinną podróż do ośrodka wczasowego Fabryki Urządzeń Mechanicznych (FUM) „Poręba” w Niechorzu. Jeśli to wspomnienie miałoby być zapachem, to zdecydowanie i jednogłośnie, postawiłybyśmy z siostrą na woń ugotowanych jajek (pozdrawiamy mamusię). Napomknę tylko, że wtedy nie było fotelików samochodowych, my spałyśmy na tylnym siedzeniu, gdzie przestrzeń na nogi zajmowały upchane przez tatę bagaże, a w radioodtwarzaczu przewijała się kaseta „Face Value” Phila Collinsa. O tak… kiedyś to były czasy. Czasy, w których „czytał Tomasz Knapik”. Teraz nie ma czasów, bo i nie ma już pana Tomasza – głosu mojego dzieciństwa.
Jest jednak coś, czego nikt nam nigdy nie zabierze – wspomnienia.
Jest coś magicznego w PRL-owskim dzieciństwie, do czego wraca się z pewną nutą rozrzewnienia. Na twarzy pojawia się lekki uśmiech i pada „oooo… pamiętam to”, po którym wylewa się potok wspomnień – od saturatorów, przez tarcze na szkolnych mundurkach, po ruskie winyle z Bazaru Różyckiego. Nie trudno się domyślić, że jak już książka .Margonesy wpadła w moje ręce to „ochy, achy i gity” wypowiadałam równie często, jak dzieciaki „ałaaaaa”, symulując tak ból brzucha przed klasówką.
Bez kitu! Autobiograficzna powieść Wyszogrodzkiego dorastającego w socrealistycznej W. na Nowej Pradze przy dawnym placu Leńskiego (dzisiaj to plac Hallera) to najlepsze, co ostatnio przyszło mi czytać.
W akcji bystry, ciekawski, uroczo niepokorny uczeń jednej z praskich podstawówek. Półsierota wychowujący się pod banderą przedwojennych wspomnień dziadków, przy weekendowym i wakacyjnym akompaniamencie zapracowanego ojca lekarza i w cieniu mamy, którą zna głównie z opowieści. W tle warszawskie zoo, park Praski, Saska Kępa, a w miarę dojrzewania kultowe kina, most Gdański, Nowe Miasto i Różyc. Kiedy jednak zakres jego zainteresowań zaczął zmierzać od pasa w górę, doszły wyprawy zamiejscowe (Zakopane, Jurata, Kaszuby), a nawet zagraniczne (Jugosławia, Rosja, czy Bułgaria). O ludzie! Co tam się działo!
Danek dojrzewał w świecie pełnym absurdów i ograniczeń narzucanych nie tylko przez Ba (babcię), ale również powojenne konwenanse, gdzie to co niedostępne, smakuje najlepiej.
Byli kumple, były nielegalne wypady na bazar, były pierwsze miłości i uniesienia, były nagie panie na kinowym ekranie, były gołe jaja w zatłoczonym miejscu publicznym. Było też coś, co moją ciekawość rozbudziło najbardziej, czyli sporo czytelniczych i muzycznych wspomnień Danka. Jego dorastanie było muzyką, i to w tym najlepszym wydaniu – „ten urok dawnych lat, kiedy jeden na dzielni ma gramofon Bambino i wszyscy przychodzą do niego słuchać winyli”. Ręka do góry, kto zna to z autopsji? Duża dawka świetnego poczucia humoru, niebywale plastyczny język Danka tworzą i ponad pięćset stron gitowych wspomnień. Wbijajcie na tę literacką imprezę!
Ocena (w skali od 1 do 10) 8 winyli
⏺️⏺️⏺️⏺️⏺️⏺️⏺️⏺️