IKS

Collage – „Over and Out” [Recenzja], wyd. Mystic Production

..na przestrzeni 18 lat, odkąd po raz pierwszy usłyszałem “Baśnie” i wytrwale, rok w rok, do nich wracałem, Collage stało się dla mnie najważniejszym zespołem w polskiej przestrzeni ogólnie rozumianego rocka. Album ten towarzyszył mi w chwilach ciężkich jak topór Gimliego, ale i takich, gdy radość puchła niczym pąki eustom wczesną wiosną. Nawiasem mówiąc, debiut warszawskiej legendy neoprogresywnego grania jest dla mnie nieustannie numerem jeden i ze sporym przekonaniem mogę stwierdzić, że to się nigdy nie zmieni.

Zespół pod przewodnictwem Mirka Gila i Wojciecha Szadkowskiego od powstania w 1984 roku zaprezentował słuchaczom sześć wydawnictw (“Baśnie”, “Nine Songs of John Lennon”, “Zmiany” (kompilacja archiwalnych nagrań), “Moonshine”, “Changes” i “Safe”), z których najpopularniejszym jest bez dwóch zdań wydany w 1994 roku “Moonshine”. Stał się kamieniem milowym artrockowego sznytu w naszym kraju, ale również i poza jego granicami. Dotarł ze swoją zawartością do Japonii i tam także zyskał niemałe grono odbiorców, aktywnych po dziś dzień. Dyskografię zamykał wydany dwa lata później “Safe”, który nie powtórzył spektakularnego sukcesu poprzednika, ale upewnił wiernych fanów, że zespół jest na właściwej ścieżce i nie powinien zaprzestawać stawiania na niej dalszych kroków. I nastąpiła długa, cholernie długa przerwa. Cisza. Wielu sympatyków naszły obawy, że to koniec legendarnego kolektywu, koniec epoki i koniec marzeń o kolejnym kolażu. Siedem wiosen po ostatnim albumie w katalogu zespołu, Collage ogłosiło koniec działalności. Drogi muzyków rozeszły się do pobocznych projektów takich jak Believe czy Satellite, aż do 2013 roku, kiedy serce macierzystej kapeli Szadkowskiego i Gila znowu zaczęło bić. Wtłoczona została nowa krew w postaci Karola Wróblewskiego i pod koniec tego samego roku reaktywowany skład wystąpił w stolicy, prezentując nowe oblicze. Wróblewski okazał się bardzo unikatowym i charyzmatycznym wokalistą, o barwie głosu bardzo pasującej do stylistyki prezentowanej przez Kolaży. Tym samym zrodziła się nadzieja na nowy rozdział w ich historii.

 

Dziesięć lat przerwy sprawiło, że muzycy ponownie zapragnęli grać razem, aż do połowy 2015 roku, gdy zespół i fanów uderzyła masywna armatnia kula. Gil zdecydował się odejść ze składu, tym samym krusząc jeden z fundamentów w drobny pył. Był budulcem, spoiwem, głównym operatorem gitary. Z debiutującego układu został tylko Szadkowski, ale tym razem nie odłożył pałeczek na werbel na dłuższą przerwę. Collage tętniło życiem i pracowało nad nowym materiałem, uzupełniając skład o wieloletniego przyjaciela, dziennikarza radiowego Michała Kirmucia. Efekty prac fani mogli usłyszeć podczas piątej edycji festiwalu Warsaw Prog Days w warszawskiej Progresji. Z nietuzinkowym wokalistą kapela zaprezentowała fragmenty premierowych kompozycji podczas kilku koncertów w Niemczech i Holandii oraz w USA. I znowu, nie mogło być tak kolorowo przez cały czas. 2017 rok przynosi decyzję Wróblewskiego o definitywnym rozstaniu się z muzykami, wraz z zapowiedzią ostatniego koncertu z jego udziałem podczas ProgRockFestu w Legionowie. Kolejnym frontmanem (jak do tej pory niezmiennym) został znany z kapitalnych występów z niegrającym już Quidam Bartosz Kossowicz. W tym oto składzie, po licznych turbulencjach, przestojach i czkawkach, w ciągu pięciu lat zrodził się album, na który bardzo długo czekałem. Na milion procent nie tylko ja. Gęsia skórka, pot na dłoniach, stojące włosy na karku, zespół niespokojnych nóg w czasie sennych wędrówek; to wszystkie przypadłości, których doświadczyłem, czekając. Po blisko 27 latach, już drugiego grudnia bieżącego roku, światło dzienne ujrzy “Over And Out” i mam nadzieję, że spełni oczekiwania, których góra urosła w czasie ekstremalnie długiej studyjnej zimy. Moje są spełnione i już teraz mogę powiedzieć, że to bardzo silny pretendent do tronu w katalogu warszawskiego Kolażu. Posiada w swoich ramach wszystko, by wejść na podium ex aequo z legendarnym “Moonshine”.

 

Mogłoby się wydawać, że po takiej hibernacji kolejny krążek powinien być wypełniony pod korek i to najlepiej w wersji dwupłytowej. Bo trzeba przeprosić fanów, bo trzeba im podziękować za cierpliwość mimo silnych podmuchów wiatru, bo tak po prostu wypada. Nic bardziej mylnego. “Over And Out” w ramach pięciu kompozycji zawiera dosłownie wszystko,do czego na przestrzeni trzech dekad przyzwyczaili się fani najsłynniejszego reprezentanta neoprogresywnego kunsztu w Polsce. Barwne pejzaże dźwiękami malowane, rozbudowane formy instrumentalne, doskonale prowadzona sekcja rytmiczna, melancholia w samej historii (napisanej w całości przez Szadkowskiego), a także wokal uderzający emocjonalnie w sploty nerwowe i czułe punkty – to wszystko sprawia, że jesteśmy świadkami wyjścia legendy z mroku, której czas wbrew pozorom bardzo pomógł.

Wbrew ogólnie przyjętemu schematowi, w myśl którego najdłuższe kompozycje zostawia się na koniec, jakby stanowiły kropkę nad i, w tym przypadku takowa przypada na początek albumu. Tytułowy “Over And Out”, zaczynający się od dźwięków szpitalnej aparatury podtrzymującej i monitorującej funkcje życiowe w towarzystwie rozmów w tle, otwiera dwudziestodwuminutową suitą album. Kossowicz w fishowskim stylu (nie wiedziałem, że on tak potrafi!) od pierwszych chwil kapitalnie buduje klimatycznie ciężki, dramatyczny nastrój, wprowadzając słuchacza w powagę sytuacji. Przykuty do szpitalnego łóżka pacjent, bez kontaktu z rzeczywistością, odbywa w głowie wędrówkę po różnych momentach z przeszłości, jednocześnie próbując je analizować. “God, I’ve lost my thrill, should I take a pill? Oh no…” Sam początek daje do zrozumienia, że to historia nie usłana różami, a raczej kolcami. Będzie ona dotyczyć intymnych relacji, skrajnych emocji, rozczarowania, ale też będzie zabarwiona miłością, romantyzmem i nadzieją. Kossowicz potrafi z wyczuciem przedstawić rozterki podmiotu lirycznego w barwny sposób, żonglując modulacjami głosu. Jedyne, co momentami może przeszkadzać, to sporadycznie zbyt twardo wyśpiewywany akcent, przez co brzmienie niektórych słów jest czasami nienaturalne. Ale to niuans. W tej suicie znajdują się dwa momenty przełomowe. Na początku historia dotyka stanu obecnego, miejsca w życiu, w którym zatrzymał się leżący w szpitalu bohater. Druga część dotyczy nadziei, w której mimo obaw i lęków widać szansę na wyjście z impasu. Ta druga jest moją ulubioną. Wsparta gitarą akustyczną od początku szesnastej minuty, bardzo przypomina mi stare dokonania brytyjskiej Areny. Dodatkowo klasyczne klawisze Palczewskiego tworzą nasiąknięte dobrymi uczuciami płótno dla rozmarzonej wizji, że zakochani mogą wszystko. “My Love, we are dreamers / We surf on the sunbeam towards the night / The Seabridge to eternity / We can do everything”. Jednak po chwili nastrój wypełnia się dramatyzmem. Tragizm głównego bohatera nabiera na sile i eksploduje burzą krzyków, gniewu i rozpaczy w końcówce utworu – “Can you see the light?” Ostatnie minuty “Over And Out” są przejawem braku nadziei, której zasiane wcześniej ziarno przerodziło się w rezygnację. Kossowicz na żadnym albumie swojej poprzedniej formacji nie brzmiał tak dobrze i prawdziwie jak tutaj. Niesamowity i zaskakujący jest drzemiący do tej pory potencjał byłego wokalisty Quidam. Ciarki od głowy aż po stopy.

 

Instrumentalnie mamy tutaj szeroki wachlarz środków. Rozbudowane, odważne i pełne różnorodnych barw partie gitarowe Kirmucia są idealnym uzupełnieniem tła budowanego przez Palczewskiego. Nie wyobrażam sobie Collage bez tych klawiszy, jak i bez takiej gitary. Przyznam szczerze, że po odejściu Gila obawiałem się, że ciężko będzie wypełnić tę lukę, jednak Kirmuciowi doskonale się to udało. Co więcej – urozmaicił ogromnym kawałem swojej muzycznej duszy zarówno ten utwór, jak i cały album.

 

No i siła napędowa – Szadkowski i Witkowski. Jak w przypadku zagranicznych zespołów za najlepszą uznaję tylko jedną sekcję – Lee + Peart, tak na rodzimym rynku jest nią dla mnie właśnie wspomniany wyżej duet. Już “Moonshine” było przykładem, jak panowie kapitalnie się zgrywają, tutaj tylko to potwierdzają i umacniają swoją pozycję. Szczególnie końcówka suity jest idealnym potwierdzeniem tej tezy. Masa dźwięków zalewa słuchacza, potęgując uczucia doświadczane przez podmiot liryczny. 22 minuty to dużo jak na utwór, ale w tym przypadku absolutnie nie ma mowy o nudzie. Kapitalny numer, kapitalne otwarcie.

 

 

Numerem drugim na trackliście jest singiel „What About The Pain”. W porównaniu z wersji promocyjną, albumowa odsłona jest o trzy minuty dłuższa i przez to bardziej obfita. Rzeczą, która przykuła moją uwagę, jest krajobraz zbudowany przez gitarę Kirmucia. Przez prawie cały czas jest słyszalna w tle, a gdy staje się aktorem pierwszoplanowym, prezentuje sztukę najwyżej próby. Z jednej strony gilowskie zagrywki, z drugiej gilmourowskie frazy kompleksowo tworzą piękną opowieść, której dźwięki idealnie komponują się z tekstem śpiewanym przez Kossowicza. I jeszcze jedna kwestia warta uwagi: młodzieżowe chórki w drugiej części numeru. Coś, co wcześniej nigdy w Collage się nie zdarzyło, co najpewniej nigdy nie przeszło przez głowę Szadkowskiego, Palczewskiego czy Witkowskiego, teraz stało się rzeczywistością. Urozmaicenie bardzo nieoczywiste w tym nurcie, tutaj wypełniło przestrzeń doskonale, jednocześnie nadając płycie ponadpokoleniowy wymiar: prawie czterdziestoletnia legenda art-rocka przełamuje barierę czasu i zaprasza młodzież do wspólnej pracy nad utworem. Z rozmów kuluarowych wiem, że był to pomysł gitarzysty i gromkie brawa za przełamanie konwencji. Utwór w wersji singlowej, przez wycięcie dużej ilości gitarowego mięsa, stracił trochę na mocy, ale wersja płytowa oddaje ją z nawiązką.

 

„One Empty Hand” był pierwszym singlem, który rozpoczął promocję „Over And Out”. Nie ukrywam, że od początku nie porwał mnie za fraki, ale też drastycznie nie rozczarował. Był dla mnie miłym akcentem w twórczości Collage, ale podskórnie wiedziałem, że to preludium do całości, która skosi mnie na wysokości kolan. I tak też się stało.Nadal to dla mnie najsłabszy numer na albumie, ale jednocześnie z niezłym klimatem, wpisującym się w charakter i melancholię całokształtu. Szczególnie (po raz kolejny) solówka gitarowa blisko końca, osadzona na rytmicznych bębnach Szadkowskiego, przyciąga uwagę i zatrzymuje ją na chwilę.

 

 

Zostały dwa. I w nich już jest grubaśnie. „A Moment A Feeling” to kolejna muzyczna armata z lufą o dużej średnicy. Zaczyna się nostalgicznie, wysokimi dźwiękami od Kossowicza, przeradza się w intensywne brzmienie rodem z Dream Theater. Masywne klawisze wjeżdżają bez hamulców, podbite potężnym perkusyjnym biciem i surowo zarysowanym pochodem basowym. Solidny początek całości trwającej ponad trzynaście minut. A solówka za połową mnie oczarowała. Kirmuć nie boi się ryzykować, dokłada swoje studyjne zabawki i dzięki temu dostajemy efekt, że chce się cofać te solówki po raz n-ty. Znów muszę też bardzo pochwalić Palczewskiego za przestrzenne klawisze, bez których ten album brzmiałby nadal progresywnie, ale niekolażowo. Na trzy minuty przed końcem ponownie pojawia się klimat nolanowskiej Areny, ale w jakże wyrafinowanym i wykalkulowanym stylu. Szadkowski z Witkowskim po raz kolejny pokazują swój kunszt i precyzję. A zwieńczeniem czwartej kompozycji na „Over And Out” jest focusowo-ELPowski krajobraz z dźwięcznymi i niezwykle zgrabnymi hammondowskimi klawiszami. Jak mawiają Brytyjczycy – outstanding. Żaden utwór na „Moonshine” nie zatrzymał mnie na tak długo jak „A Moment A Feeling”. Jako posłowie powyższego dodam, że w tym przypadku aspekt instrumentalny wygrał z wokalnym i w tę przestrzeń skierowałem swoją stuprocentową koncentrację.

 

Ostatni. „Man In The Middle”. Dziesięciominutowa kompozycja, której nadrzędną część stanowią solówki gitarowe, została wzbogacona o gościnną obecność Steve’a Rothery’ego ze znanego wszystkim miłośników neoprogresywnych brzmień Marillion. Czego muzycy Collage, a także fani, mogli chcieć więcej? Tematycznie i lirycznie znowu nastrój pełen melancholii, smutku i rozterek, zobrazowany przez emocjonalny wokal Kossowicza. Styl śpiewania w refrenie znowu kieruje skojarzenia do postaci Fisha i stopnia ekspresji, jaką wkładał w wyrażanie tekstu, chociażby w „Script For A Jester’s Tear”. Również tutaj czuć strumień prawdziwych, pochodzących z trzewi żywych emocji. Brawo, panie Kossowicz, brawo, po raz kolejny moje kopyta wryły się w ziemię z wrażenia. No i solówki. Tutaj odjęło mi mowę. Zespół w jednym z wywiadów opowiadał, że marzył chociażby o minutowej solówce Rothery’ego i byłaby ona spełnieniem snów, a otrzymał ponadtrzyminutową kanonadę dźwięków, od których można się uzależnić. Ciężko oderwać od niej uszy, ale też ciężko napisać coś, co zamiast posłuchania odda jej urok. Tego nie da się opisać, po prostu trzeba wyłączyć się na te kilka minut, zamknąć oczy i skoncentrować na dźwiękach. One, nie słowa, są w tym wypadku najlepszym przewodnikiem. Pięknie za nie dziękuję. W ostatnich sekundach utworu i zarazem albumu ponownie słychać szpitalne urządzenie i jego pikanie. Historia zatoczyła koło, a czy pacjent przeżył? Myślę, że tak. Nawet w najgłębszym mroku kryje się nadzieja, czasami potrzebuje tylko więcej czasu, aby przedostać się na powierzchnię.

 

„Over And Out” powstawał pięć lat, a od „Safe” dzielą go niespełna trzy dekady. Bez cienia wątpliwości, znając turbulencje i momentami zachwianą i niepewną trajektorię ruchu całego zespołu, niejednokrotnie musiały pojawiać się myśli, by odpuścić i więcej się nie męczyć. Szczęśliwie, wszyscy muzycy tworzący ten skład są cholernie upartymi perfekcjonistami, u których chęć i potrzeba tworzenia przysłania negatywnie nacechowane myśli. Nadchodzące wydawnictwo warszawskiego kolektywu jest magiczne i, jak pisałem wyżej, ma ekstremalnie duże szanse urosnąć w głowach fanów do rangi „Moonshine”, czego bardzo mu życzę. Niniejsza rozległa jak wylew recenzja, jest efektem wielokrotnych odsłuchań i godzin spędzonych ze słuchawkami w uszach. Powstawała w autobusach, tramwajach, w zaciszu domu, a w szczególności podczas nocnych wędrówek po dźwiękach, gdy bardziej ciągnęło mnie do nich, niż do odpoczynku. Powstawała w chwilach radosnych, ale i tych, gdy mrok zasłaniał racjonalność. Jest workiem myśli i spostrzeżeń, które ewoluowały z każdym kolejnym naciśnięciem play. Być może za kilka lat dorzucę do niej kilka zdań, dziś jedyne, co mogę dodać, to DZIĘKUJĘ za tę muzykę oraz opowieść zawartą w tekstach. Wierzę głęboko, że tytułowe „Koniec nadawania” żadnym końcem nie będzie.

 

I jeszcze na koniec dwa zdania o okładce. Podobnie jak w przypadku poprzednich albumów, główny obraz jest jednym z namalowanych przez nieżyjącego już genialnego polskiego malarza – Zdzisława Beksińskiego. Potrafił on kamuflować w  farbach najbardziej skrywane elementy ludzkiej duszy, jej bolączki, niepokoje i lęki. Historia zawarta na „Over And Out” scala się bezbłędnie z wybranym malowidłem i pozostawia szerokie pole dla wyobraźni. A tym właśnie ma być muzyka, tłem dla wyobraźni.

 

Ocena (1 do 6): 6 mrocznych lecz przepięknych księżyców.

🌙🌙🌙🌙🌙🌙

 

Błażej Obiała

 

Lista utworów:

  1. Over And Out
  2. What About The Pain (A family album)
  3. One Empty Hand
  4. A Moment A Feeling
  5. Man In The Middle (feat. Steve Rothery)

 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz