IKS

Christian Bland (The Black Angels) [Rozmowa]

Formacja The Black Angels, czyli teksańska legenda niezależnego rocka, zagrała 10 lutego 2023 w warszawskim klubie Niebo. Tuż przed koncertem udało mi się porozmawiać z gitarzystą zespołu. Zapis rozmowy poniżej.

Jakub Oślak: Jesteście w połowie old-school’owego, długiego tournée. Jak idzie trasa? Wczoraj byłem w Pradze na waszym koncercie i byłem pod wielkim wrażeniem!

 

Christian Bland: Bardzo mnie to cieszy! Wszystko idzie dobrze. Cieszymy się z reakcji publiczności i samego faktu, że możemy tu być, grać i spotykać się z gorącym przyjęciem. Publiczność naprawdę dopisuje, dostarcza nam niezwykłej energii, szaleje pod sceną – ogólnie jesteśmy naprawdę zadowoleni, że to się dzieje i to bez poważniejszych przeszkód. To dodaje nam pewności siebie i sprawia, że już chcemy wrócić i to w krótszym czasie, niż 6 lat. Zwykle w Stanach staramy się spędzać w trasie 2-3 tygodnie. Tym razem mamy ponad 6 tygodni – to nasza najbardziej intensywna trasa od początku lat ’00, kiedy byliśmy znacznie młodsi! Z wiekiem to staje się trudniejsze, ale dajemy radę. Publiczność w Europie ewidentnie lubi muzykę rockową znacznie bardziej, niż w Stanach. 

 

JO: Naprawdę? 

 

CB: Tak, niestety. W radiu leci głównie pop i rap, te wszystkie sztuczne numery oparte na efektach, obróbce i auto-tune, przetworzone do tego stopnia, że ciężko w nich usłyszeć zwyczajną piosenkę. Utwory oparte na gitarowym brzmieniu nie są teraz na topie, ale w moim odczuciu to chwilowe. Gitary zawsze wracają.

 

JO: Wśród zwycięzców tegorocznych Grammy nie ma ani jednego zespołu rockowego. Czy wy w ogóle chcielibyście znajdować się w tego typu towarzystwie, grać w mainstreamowym radiu? 

 

CB: Gdyby nasza muzyka była mainstreamowa i powszechnie słuchana, to czemu nie, chętnie wygrałbym Grammy; ale to nie nagrody napędzają nas do działania. Nie zamierzamy zmieniać naszego stylu tak, aby pasował do bieżących trendów, które i tak zaraz się zmienią. Jesteśmy szczęśliwi, że możemy robić to co robimy, grać tak jak chcemy. Nie głodujemy, mamy gdzie mieszkać. Staram się zawsze patrzeć na to co robię z tej właśnie perspektywy. Jeździmy po świecie, odwiedzamy piękne miasta; to chyba w porządku?

 

JO: No nie wiem z tym pięknym miastem, mamy luty, w Polsce zalega śnieg i jest zimno. Jak byście przyjechali latem – to co innego!

 

CB: Wiesz, od kiedy mieliśmy do czynienia z pandemią i lockdownem, wszyscy muzycy jakich znam i nie znam starają się jeździć ile tylko mogą, aby nadrabiać stracony czas. Śnieg czy nie śnieg – jesteśmy tu, to się naprawdę dzieje, jesteśmy bardzo podekscytowani. 

 

 

JO: Na tej trasie odwiedzacie sporo nowych miejsc. Jest to także wasza pierwsza wizyta w Polsce. Ciekawostka: dokładnie dziś, 36 lat temu, odbył się pierwszy koncert Metalliki w naszym kraju!

 

CB: Ha-ha-ha! Super! Postaramy się zatem wypaść bardzo godnie. 

 

JO: Wasz nowy album „Wilderness of Mirrors brzmi bardzo dobrze jako główna część waszej setlisty. Wczorajsza reakcja publiczności w Pradze mówi sama za siebie. 

 

CB: Ta bieżąca setlista bardzo mi odpowiada, wyjątkowo dobrze się czuję grając ten zestaw. To świetna kombinacja nowych i starych numerów. Mam wrażenie, że każdego wieczoru poznaję na nowo te starsze kawałki, a z tymi najnowszymi coraz bardziej się otrzaskuję. To także zasługa publiczności, która w Europie zawsze przyjmuje nas dobrze i dodaje energii i motywacji do grania. 

 

JO: Opowiedz do czego nawiązuje tematycznie „Wilderness of Mirrors” – wiem, że są tu ciekawe odniesienia literackie. 

 

CB: Zarówno tytuł albumu, jak i znaczenie piosenek tu zebranych to efekt inspiracji pewną książką, którą poznałem jeszcze przed Covidem. Jej tytuł to „CIA: Trickery and Deception” i jest to zbiór tekstów z lat 50-tych opowiadających o sztuczkach i podstępach stosowanych przez służby specjalne. To coś w rodzaju podręcznika dla początkujących agentów, który przez wiele lat był tekstem tajnym, a który powstał po II Wojnie Światowej, na samym początku działalności CIA. Agencja zatrudniała wtedy światowej sławy iluzjonistów, którzy szkolili młodych agentów jak oszukiwać ludzkie oczy, jak niepostrzeżenie dosypać ofierze środek nasenny do drinka, itd. Autorzy nazywają to „gąszczem luster” (ang: wilderness of mirrors) i uważam, że to bardzo poetycki, a jednocześnie plastyczny zwrot. I kiedy przyszło do poszukiwania tytułu albumu i de facto głównego motywu płyty – totalnego zagubienia w metaforycznym lesie iluzji – reszta zespołu od razu przyjęła to bez debat. 

 

W trakcie całej naszej kariery i wielu ścieżek procesu kreatywnego wszelkiego rodzaju tytuły, motywy i koncepcje albumów przychodziły do nas same. Każdy nasz album jest w pewien sposób odzwierciedleniem tego, co w danym momencie dzieje się na świecie, co dzieje się w naszym życiu, chociaż nie zawsze jest to powiedziane wprost, kawa na ławę. Wolimy, aby słuchacz dochodził do sedna sam, interpretował po swojemu, a nie dyktować co ma myśleć i co odczuwać. 

 

JO: Czy zmiana w składzie zespołu przed nagraniem nowego albumu miała wpływ na jego brzmienie i cały proces twórczy? (Kyle’a Hunta zastąpił Ramiro Verdooren) 

 

CB: Oczywiście! Mieliśmy trochę odejść i przyjść w naszej historii i każda taka zmiana była od razu odczuwalna w brzmieniu zespołu. Nate Ryan miał swój styl, Jennifer Raines miała swój; ale wszyscy, którzy kiedykolwiek grali w The Black Angels mieli podobny zestaw inspiracji, przyświecały im podobne cele twórcze; dlatego też dobrze odnajdywali się w naszym zespole. Ramiro to nasz nowy, a jednocześnie najmłodszy członek – 27 lat! – i jego obecność od razu dało się odczuć w postaci młodzieńczej iskry, jaką wniósł do zespołu. Można powiedzieć, że trochę rozruszał ten nasz nie najmłodszy skład! Dodatkowo, Ramiro i Jake Garcia, czyli nasi dwaj ‘najnowsi’ muzycy, są z nas wszystkich najlepsi technicznie, potrafią grać na wszystkim, są w stanie opanować dany utwór po jednym przesłuchaniu, co zaprowadza trochę porządku w tym naszym chaosie. Ja sam się od nich uczę. I chyba o to w tym chodzi!

 

JO: Jeśli przyjrzeć się recenzjom Wilderness of Mirrors wynika z nich prawie jednoznacznie, że mamy do czynienia z najsilniejszym albumem od czasu Passover, a być może najlepszym w ogóle. Czy w trakcie nagrań mieliście poczucie, że jesteście na dobrej drodze do czegoś wyjątkowego? 

 

CB: Nigdy nie szukam recenzji naszych płyt gdzieś w sieci czy prasie, ale muszę przyznać, że gdy na jakąś natrafię, to zawsze przeczytam! Rzeczywiście, odbiór nowego albumu jest entuzjastyczny, co nas cieszy. Podczas pisania i nagrań dało się odczuć, że powstaje coś wyjątkowego. „Death Song” i „Wilderness of Mirrors” dzieli 5 lat, a więc najdłuższa przerwa pomiędzy albumami w naszej historii. 

 

Ten album zaczął powstawać w 2018 roku, a pierwsze nagrania miały miejsce rok później, z zamiarem wypuszczenia go latem 2020 i trasy promocyjnej. Potem jednak uderzył Covid i wszystko się zatrzymało. W czasie pandemii mieliśmy jednak dobrą motywację – nagrać mocny album, z którym „wrócimy”, gdy sytuacja się ustabilizuje. Zatem, ta płyta długo dojrzewała w twórczej poczekalni, a my nie spieszyliśmy się, aby pokazać ją światu. Fundament albumu powstał wspólnie, na żywo w studiu; zawsze tak staramy się nagrywać. Potem w pandemii każdy z nas nagrywał i dopracowywał swoje partie indywidualnie. Na koniec zebraliśmy to wszystko i wróciliśmy do studia. Wyobrażam sobie, że tak nagrywali swoje pyty Beatlesi, chociażby „Sgt. Pepper’s…”, bez pośpiechu, mając do dyspozycji Abbey Road, czekając na właściwy efekt, kombinując. Ale bez przesady!

 

JO: 15 nowych kompozycji to dosyć długa płyta, jak na dzisiejsze standardy. 

 

CB: Gdyby nie Covid, płyta ukazałaby się 2 lata wcześniej i zawierała 10 numerów. Nagraliśmy ich w sumie 30, więc mamy gotowy materiał. Jak tylko skończymy trasę, zaczniemy nad nim pracować; myślę zatem, że do 2025 powinna ukazać się kolejna płyta. Nie będziemy czekać tak długo, jak teraz. 

 

JO: Czy poza ‘nakładem’ nowych piosenek czas pracy w warunkach covidowych miał swój wpływ na brzmienie i treść albumu? 

 

CB: Każda nasza płyta jest w pewnym sensie dokumentacją czasu w jakim powstawała, naszych punktów widzenia, obserwacji świata i zjawisk w nim zachodzących. Czujemy, że dzięki temu te płyty oddają ducha czasu, przez co są odbierane jako istotne i nieoderwane od rzeczywistości. „Wilderness of Mirrors” to jakby 15 opowieści o tym, jak przebrnąć przez ten gąszcz luster i nie zwariować. 

 

JO: Dla wielu ludzi, ze mną włącznie, pierwszym kontaktem z waszą muzyką był numer „Young Men Dead” z płyty „Passover”, który został użyty w finałowym epizodzie pierwszego sezonu „True Detective”. Czy w tamtym czasie odczuliście, że przed zespołem otworzyły się drzwi do szerszej publiczności? 

 

CB: Absolutnie tak, chociaż do końca nie wiemy, dlaczego akurat ten numer tak podoba się publiczności i był wybierany do ilustracji także wielu innych rzeczy. Ale tak, pamiętam tamten moment. Wiedziałem, że zaczyna się dla nas coś nowego i tak się stało. W zeszłym roku obejrzałem ponownie cały I sezon – nic się nie zestarzał!

 

JO: Jednym z moich ulubionych waszych albumów jest „Indigo Meadow”. Zauważyłem, co ciekawe, że nie uwzględniacie zbyt dużo numerów z niego podczas waszych koncertów. 

 

CB: To ciekawe, że to mówisz, gdyż ja też to zauważyłem – i zupełnie nie wiem, czemu tak się dzieje. Trudno jest wydzielić z każdego albumu po równo piosenek, ale w tym konkretnym przypadku nie potrafię tego wytłumaczyć. Wydaje mi się, że publiczność niezbyt lubi tą płytę, gdyż odstaje ona nastrojem od reszty, jest jakby weselsza, radośniejsza. Z mojego punktu widzenia jest taka sama, jak wszystkie inne, ma dokładnie takie same składniki jak reszta!

 

JO: Nawet okładka jest trochę inna, niż u pozostałych. 

 

CB: Cóż, ja osobiście projektuję nasze okładki, w czym pomaga mi wykształcenie w grafice i reklamie. Z mojego punktu widzenia ta okładka, chociaż odbiega schematycznie od reszty, jest z nimi zupełnie spójna. To, co na niej widzimy ma oddawać naszą tendencję do spoglądania w przeszłość, jak i wypatrywania przyszłości. Znowu, ta okładka oddaje punkt, w którym znaleźliśmy się nagrywając ten album. Chcę, aby nasze okładki stanowiły jeden długi kawałek sztuki wizualnej i wzajemnie się dopełniały. Graficzny element naszej twórczości jest dla mnie równie ważny, co dźwięk i brzmienie. Bardzo inspiruje mnie to, co robili The Velvet Underground czy Pink Floyd, w szczególności na początku, gdy muzyce przez cały czas towarzyszył pokaz świateł i pionierskie „efekty specjalne”. W moim odczuciu to pomaga w odbiorze muzyki, w ucieczce do innego świata. 

 

JO: Wiele osób postrzega was jako głównych rekonstruktorów rocka psychodelicznego z lat 60., razem z The Brian Jonestown Massacre, i głównych sprawców renesansu tego gatunku. Czy podzielasz ten punkt widzenia, czy jest to kolejna łatka na użytek marketingowy? 

 

CB: Ten okres i styl to mój ulubiony trend w historii muzyki, więc w sposób naturalny transmituję go w swojej twórczości. Osobiście wolę postrzegać siebie i nas jako kontynuatorów tamtej tradycji, a nie tylko odtwórców pewnego stylu, który miał miejsce wtedy i tylko wtedy. Staramy się, aby nasza muzyka brzmiała tak, jak tamte zespoły, ale dziś, przeniesione w czasie. Ta łatka jest pewnym uproszczeniem i rozrzedzeniem tego, co chcemy przekazać, ale nie jest błędna; tak, to jest nasze terytorium i dla kogoś, kto kompletnie nie zna naszej muzyki jest to wygodne odniesienie – oto jest zespół, który brzmi trochę jak The Doors, trochę jak Velveci, trochę jak wcześni Floydzi. To pewnego rodzaju przewodnik i wskazówka i od tego nie uciekamy. Dużo artystów obraża się za nadawanie im łatek jako spłycanie ich muzyki – dla mnie ‘rock psychodeliczny’ brzmi spoko, to wręcz pochwała! 

 

JO: Poza graniem rocka psychodelicznego jesteście także gospodarzami dwóch największych festiwali tego gatunku – Levitation oraz Austin Psych Fest. 

 

CB: To dla nas zarówno wielkie wyzwanie, jak i doskonała zabawa, która zaczęła się 20 lat temu bardzo spontanicznie, od wspólnej imprezy kilku zespołów grających podobną muzykę. Rok po roku impreza ta zaczęła się rozrastać i teraz mamy rasowy trzydniowy festiwal jesienią oraz wczesną wiosną, więc praktycznie co pół roku dużo się u nas dzieje. 

 

JO: Ostatnie pytanie, niezbyt serio. Gdy widziałem was na żywo w 2017, zauważyłem że nosisz skarpetki klubu piłkarskiego St. Pauli. Czy jesteś ich kibicem, czy podobają ci się ich wartości? 

 

CB: HA-HA-HA! Nie, to zupełnie bez związku. Po prosto motyw z czaszką i piszczelami bardzo mi się podoba. 

 

Ja z kolei zauważyłem, że nosisz bluzę Black Rebel Motorcycle Club. Ten zespół był jedną z naszych najważniejszych inspiracji i bezpośrednią przyczyną do powstania The Black Angels. Ich pierwszą płytę mogę określić jako jedną z najlepszych, jakie w życiu słyszałem. Gdy zobaczyłem ich z Alexem Maasem po raz pierwszy na żywo wiedziałem, że musimy założyć zespół. I tak też się stało!

 

JO: Bardzo dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że powtórzycie kiedyś wspólną trasę z B.R.M.C. 

 

CB: Ja też na to liczę! 

 

Rozmawiał: Jakub Oślak

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma jeden komentarz

  1. Adam jabłoński

    Kuba fajny wywiad no i świetny koncert

Dodaj komentarz