“Cudze chwalicie,
Swego nie znacie,
Sami nie wiecie,
Co posiadacie
…”
Stanisław Jachowicz
..nastrój muzyczny, w którym ostatnimi czasy jestem, kieruje moje wybory w stronę albumów bardziej akustycznych, stonowanych, często wyłącznie instrumentalnych. Dziś jednak obudziłem się z myślą, że przywaliłbym w słuchawki czymś cięższym, jednak nie tak ciężkim, jak szanowany przeze mnie od lat Vader – to nie ten czas, musicie panowie wybaczyć.
Przeglądając doniesienia o różnych wydawnictwach, które będą mieć lub miały niedawno premierę, natrafiłem na notkę mówiącą, że krakowski BlackLight po niespełna dwóch latach od debiutu wychodzi na światło dzienne z porcją nowych dźwięków. “Nie certolą się”, pomyślałem, a na twarzy pojawił mi się uśmiech Jokera. Follow the Future, pierwsza pozycja w dyskografii zespołu, ukazywał spory potencjał, mimo że całość zamknięta została w niespełna czterdziestu minutach. Drugi album jest zaś o prawie piętnaście minut dłuższy i potwierdza dosadnie, że pięcioosobowy skład z miasta Kraka potrafi być rzetelnie działającą muzyczną bormaszyną. Powiem więcej – czas zrobił swoje i River of Time jest jak doprawione mięso w panierce z żyletek.
Rzeka Czasu z wyrzuciła na brzeg jedenaście kamieni, sześciu z nich poświęcę troszkę mojego i Twojego czasu. Otwierający I Call Your Name brzmi na pozór zwyczajnie, jednak w okolicach trzeciej minuty i dziewiętnastej sekundy – o cholera, to Disturbed! Myślę, że Draiman dałby kciuka w górę. W kolejnym utworze bardzo wyraźnie pulsują inspiracje muzyczne członków zespołu.
You Are Not Alone to mariaż dźwięków z A Perfect Circle, Dead Can Dance i Dream Theater. Statystyka nie kłamie, wracałem do tego utworu 12 razy i pewnie na tym się nie skończy. A teraz próba ujarzmienia błyskawicy. Szósta pozycja na trackliście pokazuje doskonale, że podczas prób w garażu ekipa zjadła zęby na Metallice i nie jest to żaden pstryczek w nos, wszak gdyby nie Metallica, nie byłoby choćby rodzimego KAT-a. Dodam jeszcze, że to najdłuższy element Rzeki Czasu.
Płynąc dalej z jej nurtem, w When Dreams Come True słyszymy, jak z wnętrza grobowej krypty odzywa się niemiecka Lacrimosa, przenikając płynnie w ramy tego muzycznego obrazu. Myślę, że wokal i styl śpiewania Marcina Kocielskiego wpisuje się w gotyckie asocjacje. Sinner, drugi najdłuższy utwór, instrumentalnie przypomina dokonania Black Label Society – w szczególności brzmienie gitar i ich surowość idealnie reprezentują styl Zakka Wylde’a. Co zaskakuje, to zwalniające aż do końca tempo, mające jakby ostudzić emocje odbiorcy, dać mu chwilę na wytarcie kropelek potu po poprzednich utworach. Ostatni z kamieni to Im Dying. Mam zwyczajnie słabość do kompozycji składających się głównie z solówek gitarowych opartych na płótnie z akustycznych dźwięków.
Oceniając całościowo, album River Of Time jest względem debiutu o wiele bardziej dopracowany i przemyślany. Słychać nie tylko rzemiosło członków zespołu, ale też ich ogromne starania o końcową jakość płyty. Nie jest to może jeszcze w pełni prog-rockowy album, można w nim jednak usłyszeć sporą część elementów składowych definiujących ten gatunek, co wydaje się efektem świadomych dążeń zespołu. Oby tak dalej, trzymam kciuki. Myślę również, że materiał obroni się doskonale w wersji koncertowej i być może kiedyś w Gdańsku będzie mi dane usłyszeć go na żywo. Jedynym, co uwierało mnie podczas każdego z odsłuchów, to momentami zbyt polski akcent w angielszczyźnie wokalisty.
Jedna myśl na koniec: promujmy polskie zespoły, ponieważ są one kapitałem, z którego powinniśmy być dumni i nieść go wszem wobec jak olimpijski płomień, tak aby nigdy nie zgasł. Tyczy się to też zespołu z Krakowa, gdyż mimo swej nazwy stanowi jedną z iskier tańczących w tej czarze ognia.
Ocena (1 od 10) 7 elektrycznych gitar
🎸🎸🎸🎸🎸🎸🎸
Błażej Obiała
1. Call Your Name
2. You Are Not Alone
3. Compass Of Soul
4. Into My World
5. Following The Sadness
6. Cirkle Of Life
7. Beyond My Thinking
8. Inside Me
9. When Dreams Come True
10. Sinner
11. Im Dying