Trzecia płyta to zawsze moment kulminacyjny w dyskografii rockowego zespołu. To chwila, w której twórcy stają na rozwidleniu ścieżek własnej kariery i muszą podjąć decyzję, czy podążyć drogą obraną na samym początku, czy jednak wprowadzić zmiany i pozytywnie zaskoczyć. Często artyści postanawiają jednak sprostać oczekiwaniom i trzeci krążek to właśnie ta płyta, na której coś się zmienia. Na „Hellfire” jednak usłyszymy wszystko to, co zespół miał do zaoferowania w latach 2017 – 2022, ale ze zdwojoną siłą. Taki ruch ze strony zespołu art rockowego to broń obosieczna.
Wyniki sprzedażowe pokazują, że na rodzimym rynku „Cavalcade” (2021) cieszy się mniejszym zainteresowaniem, niż debiut zespołu. Mimo to, trójka z Londynu zawierzyła krytykom, którzy piali z zachwytu nad poprzednim albumem, a rezultatem zaufania zespołu wobec dziennikarzy jest płyta, którą odczytuję jako próbę przekonania opinii publicznej do własnej wizji. Świetnie ujął to Robin Ferris dla The Line of Best Fit, który wypowiadając się na temat „Cavalcade” napisał, że to „osobliwa wizja zespołu całkowicie oderwanego od oczekiwań słuchaczy”. Zatem rysuje się nam obraz artysty, który chcąc rozwalić mur uderza w niego głową tym razem z większą siłą i liczy na osiągnięcie zamierzonego rezultatu. Ale czy na pewno?
Gdy pochylimy się nad wydawnictwem, okaże się, że choć pozornie nie niesie żadnych przewrotnych nowości, to w jego układzie hydraulicznym można dostrzec niegroźne zmiany. Przy czym użyte przeze mnie określenie niegroźne jest obciążone pewną dozą ironii. „Hellfire” to trzeci studyjny album trio wydany nakładem Rough Trade Records promowany singlami „Welcome To Hell”, „Eat Men Eat” i „Sugar/Tzu”. Zespół tym razem postawił na współpracę z producentką, z którą wcześniej pracował nad singlem „John L” – Martą Salogni – co już samo w sobie stanowi swojego rodzaju odmianę w polityce wydawniczej zespołu. Zakres, moc i potężna produkcja muzyki Black Midi nigdy nie były większe niż na albumie „Hellfire”, częściowo dzięki właśnie Marcie Salogni. Prace nad albumem trwały sześć miesięcy, a ich pierwszym owocem był utwór „Sugar/Tzu”, który swoje korzenia ma – jak twierdzą sami muzycy – w najstarszych improwizacjach zespołu.
Podczas gdy teksty zawarte na poprzedniej płycie „Cavalcade” były opowiadane z punktu widzenia osoby trzeciej, tak na „Hellfire” teksty zostały napisane w pierwszej osobie i opowiadają historie moralnie podejrzanych postaci. Są tu bezpośrednie monologi dramatyczne, krzykliwie odwołujące się do zdegradowanego poczucia dobra i zła. Słuchając płyty, możecie często nie być pewni, czy należy się uśmiechnąć czy wystraszyć. Ambiwalentne odczucia, które muzykom tak dobrze udało się we mnie wzbudzić sprawiają, że niemal niemożliwym jest oderwać słowa od muzyki. To trochę jak czytanie czarnego humoru bez emotikonek podpowiadających, gdzie należy się zaśmiać. To doskonałe sprzężenie, które mocno zapada w pamięć i pozostawia głęboki ślad na odbiorcy. To dobrze, bo teksty piosenek na „Hellfire” to gorzko-słodki komentarz do nas samych, a opowiadanie historii w pierwszej liczbie ułatwia odbiorcy identyfikowanie się z emocjami i rozterkami bohaterów albumu.
Całościowo jest na płycie wyczuwalny nieco cyrkowy klimat. Zawdzięczamy to eksponowanej pracy werbli, obecności akordeonu, szerokiemu instrumentarium i smacznie przerysowanej grze aktorskiej w partiach wokalnych Geordiego Greepa.
Nie bez znaczenia są na płycie „efekty specjalne” takie jak dzwonki, odgłosy wypełnionej po brzegi hali sportowej (niczym podczas walki bokserskiej w Madison Square Garden), komunikaty telewizyjne i radiowe, uderzenia w trójkąt, gra na drewnianych bloczkach i wiele innych. Nie pogłębia to jednak różnic między „Hellfire” a „Cavalcade”, a tylko dubluje wszystko to, co znam już z poprzedniej płyty. Nie pomaga fakt, że od premiery ostatniego albumu nie minęło zbyt wiele czasu, więc łatwo o stwierdzenie „przedobrzyli” albo „odgrzewają”.
I właśnie w momentach, kiedy dotyka nas pokusa o podobne stwierdzenia, z pomocą przychodzą Kaidi Akinnibi (saksofon) i Joscelin Dent-Pooley (skrzypce), którzy zostali fenomenalnie użyci przez muzyków i ich instrumenty są wyraźnie porozrzucane po całej płycie, ale przy tym nie zmieniają brzmienia płyty, a raczej je dopełniają. Dobrym przykładem takiego użycia są partie flamenco w „Eat Men Eat”, które obok „Welcome To Hell”, „Sugar/Tzu” i „27 Questions” (i może trochę też „Hellfire”) jest moim ulubionym małym dziełem na płycie.
Podsumowując jest to płyta dobra, trudna, stanowiąca wyzwanie zarówno dla nowego słuchacza black midi, jak i dla fana, ze względu na zmiany odczuwalne przy bliższym poznaniu. Tworzy emocjonalny miraż i dostarcza wspaniałych doznań, ale jej największą słabością mogą okazać się oczekiwania odbiorcy.
Ocena (w skali od 1 do 10) 8 roztapiających się uśmiechniętych twarzy
🫠🫠🫠🫠🫠🫠🫠🫠
Oskar Cieślicki
Lista utworów:
1. Hellfire
2. Sugar/Tzu
3. Eat Men Eat
4. Welcome To Hell
5. Still
6. Half Time
7. The Race Is About to Begin
8. Dangerous Liaisons
9. The Defence
10. 27 Questions
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1