IKS

Avenged Sevenfold – „Life is but a Dream…” [Recenzja]

Prawie 7 lat M. Shadows i spółka kazali nam czekać na następcę udanego albumu „The Stage”. Prace nad nowym krążkiem rozpoczęły się w 2019 roku, po dwóch latach frontman grupy opowiadał, że za nimi około 70 proc. prac. W lutym tego roku profile social mediowe Avenged Sevenfold zostały „zhakowane”. Okazało się to zgrabnym elementem promocyjnym. 14 marca ukazał się teledysk do utworu „Nobody”, zespół ujawnił też okładkę, tytuł, płyty i datę premiery. Jaki to album? Odpowiedź poniżej.

Czy jest to krążek Avenged Sevenfold zrealizowany i wyprodukowany z największym dotychczas rozmachem? Z całą pewnością, bowiem zespół do nagrań zaprosił 78-osobową orkiestrę symfoniczną z San Bernardino. Sekcje smyczkowe i orkiestrowe to nie nowość w przypadku kalifornijskiej grupy. Bez wątpienia obecność „symfoników” na „Life is but a Dream…” jest wyraźnie zaznaczona.

 

Na najnowszym albumie muzycy A7X zdecydowanie chcą eksperymentować. Gdy dekadę temu ukazywał się album „Hail to the King” obawiałem się, że po śmierci perkusisty The Reva zespół zmierza w złą stronę. Pamiętamy przecież, że był to krążek właściwie odtwórczy – chociażby względem dokonań Metalliki. Na szczęście, „The Stage” udowadniał, że grupa zamierza rozwijać swoje brzmienie w stronę szeroko pojętej progresji. Tutaj mamy tego jeszcze więcej.

 

Otwierający „Game Over” zaskakuje akustycznym intrem, przywodzącym klasyczne skojarzenia (w tle pojawia się melotron). Po chwili jednak słuchaczy atakuje charakterystyczny dla Avenged Sevenfold agresywny riff i punkowa perkusja. Wokalnie momentami na myśl może przychodzić… System of a Down – szczególnie przy powtarzanej frazie „As it may, As it may”.

 

 

„Mattel” to opowieść, w której świat zabawek jest analogią świata, w którym obecnie żyjemy. Muzycznie jest to natomiast klasyczne granie kalifornijskiej formacji: agresywne i zadziorne zwrotki plus łagodny refren. Swoją drogą autorem bridge’a w tej kompozycji jest nieżyjący już perkusista A7X – The Rev. I słychać to od razu. A jeśli ktoś myśli, że Synyster Gates jest tylko kapitalnym gitarzystą, niech posłucha co wyczynia tutaj za wszystkimi instrumentami klawiszowymi.

Singlowe „Nobody” to kontynuacja stylu zapoczątkowanego na „The Stage”. Podobnie sprawa ma się z „We Love You”. Pierwszy z nich to agresywna jazda bez trzymanki, w drugim ponownie do „głosu” dochodzą współczesne inspiracje muzyczne grupy, a transowa coda ze scatem i grą slide na gitarze jest momentem, który na długo zapadł mi w pamięć po odsłuchu „Life is but a Dream…”. Najdłuższy na płycie „Cosmic” to – w porównaniu z poprzednimi utworami – lżejsza, progresywna kompozycja, zwiastująca co czeka słuchacza w drugiej części całości.

 

„Beautiful Morning” brzmi nostalgicznie, szczególnie jeśli zwrócimy uwagę na tekst autorstwa The Reva, którego odszedł 14 lat temu. „Easier” brzmi trochę jak rozbudowany odrzut z „Hail to the King”. Ciężki jak walec riff kojarzy mi się od razu z tym niechlubnym okresem dla formacji z Huntington Beach. Na szczęście ratuje go syntezatorowo-wokoderowa część.

 

I teraz robi się najciekawiej. Trzem następnym kompozycjom jestem winien osobny akapit. Kolejne utwory na „Life is but a Dream…” składają się (z wyraźnym zaznaczeniem) w wyraz „GOD” i brzmią jak mini-progresywna suita. Zresztą można odnieść wrażenie od początku płyty, że tego typu echa są tu obecne. I tak „G” już gitarowym riffem nawiązuje do progowych epigonów, a żeński wokal dodaje ciekawego smaczku. Słychać tu też echa dokonań Franka Zappy. W „(O)rdinary” odzywa się… Daft Punk i to z okresu płyty „Random Access Memories” – funkowa gitara plus wpadająca w ucho partia syntezatorów. Można powiedzieć, że to kompozycja, która spokojnie odnalazłaby się w komercyjnych stacjach radiowych, ale nie jest to bynajmniej zarzut z mojej strony. No i na koniec perełka, czyli „(D)eath”, gdzie orkiestra San Bernardino pokazuje cały swój kunszt. Słychać, że M. Shadows wzorował się na największych. Czerpał z Burta Bacharacha czy wręcz Franka Sinatry. Jest to też bez wątpienia najbardziej podniosły moment płyty, któy następuje tuż przed wielkim finałem w postaci instrumentalnej kompozycji tytułowej.

 

„Life is but a Dream…” to album kontrastowy – z jednej strony nie brakuje tutaj klasycznego A7X, z drugiej – mocno eksperymentalny. Ortodoksyjni fani będą mieć dość mniej więcej w połowie krążka. Trzeba jednak napisać jedno: styl Avenged Sevenfold mocno wyewoluował na przestrzeni lat. Myślę, że miłośnicy progresywnych brzmień, jeśli nie boją się siarczystych gitarowych riffów oraz metalcore’owych screamów, znajdą na tym krążku coś dla siebie. Po pierwszym szoku, krążek ten zyskiwał coraz większe uznanie i tak jest z każdym kolejnym odsłuchem.

P.S. Synyster Gates, jak wspomniałem wcześniej, potwierdził na tym krążku to jak jest wszechstronnym i genialnym instrumentalistą. Period.

 

Ocena [w skali szkolnej 1-6]: 5 nastrojowych świec

🕯️🕯️🕯️🕯️🕯️

 

Szymon Pęczalski

 

Lista utworów:

1. Game Over

2. Mattel

3. Nobody

4. We Love You

5. Cosmic

6. Beautiful Morning

7. Easier

8. G

9. (O)rdinary

10. (D)eath

11. Life is but a Dream

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz