Urodzona w Stavanger Aurora Aksnes regularnie dominuje w moich rankingach odsłuchów na Spotify. Początkowo pełniąc trochę rolę guilty pleasure, później, kiedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo nie zasługuje na takie określenie, zajęła wysoką pozycję wśród moich ulubionych twórców. To, co czyni Norweżkę jedyną w swoim rodzaju, to umiejętne łączenie zaczepnych popowych motywów z bajkową melancholią i pełną euforii energią. Równie prawdopodobne jest znalezienie w jej muzyce zakrawajacych na radiowe hity utworów, jak i zupełnie niekonwencjonalnych momentów, czyniących twórczość Aurory ekscytującą i nieprzewidywalną.
Po wydanych w krótkich odstępach bliźniaczych albumach w 2018 i 2019 roku, artystka kazała sobie czekać prawie 3 lata na następcę. Nie ukrywam, że obawiałem się trochę nowego albumu. Aurora balansuje zręcznie pomiędzy komercyjnością, a niezależnością i miałem (wciąż mam) wielką nadzieję, że nigdy nie przechyli się w wiadomą stronę.
Zapowiadające płytę single były tak zróżnicowane, że ciężko było określić kierunek na niej obrany. Exist For Love to uroczy, trochę przesłodzony, akustyczny utwór, który prawdę mówiąc nie zwrócił z początku mojej uwagi. Z kolei elektroniczne Cure For Me miało tak bezczelnie radiowy refren, a jednocześnie tak intrygującą aranżację i zmysłowy wokal, że pozostawiło mnie kompletnie zakłopotanego. Niemniej, zacząłem, nieco zaniepokojony, wyczekiwać premiery. Po oficjalnym ogłoszeniu tytułu – The Gods We Can Touch, ukazało się dość konwencjonalne, ale kompletnie uzależniające Giving In To The Love mające w sobie sporo typowo „aurorowego” stylu i rzuciło się to pewną dozą konformistycznego optymizmu w kierunku nadchodzącego wydawnictwa. Niedługo później światło dziennie ujrzało intrygujące Heathens ze świetnym refrenem i niepokojącą, psychodeliczną wstawką, a następnie podwójny singiel w udziałem francuskiej piosenkarki Pomme. który zignorowałem nie chcąc znać połowy albumu przez datą wydania.
The Gods We Can Touch to album nieco zaskakujący mnie kierunkiem, jaki został na nim obrany. W momencie, w którym wydawało się, że to elektronika jest fundamentem twórczości artystki, pomimo, że wciąż odgrywa istotną rolę, to spora część nowego materiału opiera się na żywych instrumentach, z bardzo wyraźnie odznaczającą się gitarą akustyczną i partiami orkiestrowymi. Takie połączenie sprawia, że album bez większego problemu mogłby zostać podzielony na dwie części, każda z odmienną stylistyką. W praktyce te dwie stylistyki zmiksowane są w obrębie jednego tworu, co wprowadza od niego niespójności. Znajdziemy na nim skoczne, taneczne wręcz radiowe potworki takie jak „ejtisowy” Temporary High czy Cure For Me które, nawet jeśli nie są najmocniejszymi punktami płyty, to dają się słuchać z uzależniającą przyjemnością.
The Gods We Can Touch to także album, gdzie bajkowo-senna, poznana na dwóch poprzednich wydawnictwach etetyka, z motywu przewodniego staje się raczej pojedynczymi wzmiankami. Takie wzmianki to, na przykład, eteryczny Exhale Inhale, lub dwa ostatnie na płycie, działające jak balsam dla duszy utwory – This Could Be A Dream i niezwykły A Little Place Called Moon. Gdyby to zależało ode mnie, każdy z nich mógłby trwać po dziesięć minut. Ten drugi to dryfująca, otwarta kompozycja stanowiąca dla albumu doskonałe outro.
Aurora sypie wpadającymi w ucho, pomysłowymi motywami jak z rękawa. Nie znajdziemy na tym albumie utworów nijakich. Każdy fragment, czy to wyrazisty Blood In The Wine, czy raczący nas paryskim akordeonem Artemis, ma tutaj swój własny, niepowtarzalny charakter i może właśnie dlatego, pomimo niespójności w swojej estetyce, tak dobrze słucha się go w całości.
Nie jest łatwo wytypować z piętnastu dobrych utworów najlepszy, nie jest to w zasadzie konieczne, ale przypruszony vintage’ownym vibem You Keep Me Crawling ujmuje mnie tu jak żadna inna kompozycja na płycie. To zresztą bardzo dobry przykład na to, co jest prawdopodobnie najmocniejszą stroną The Gods We Can Touch. Wokal. Nawet w obrębie kilku minut cudowny głos Aurory balansuje między finezyjnym szeptem, a swoimi najbardziej zmysłowymi i euforycznymi postaciami kilkukrotnie, czyniąc muzykę niesamowicie ekspresyjną.
Norweżka po raz kolejny wydała na świat wspaniałe dziecko. Album wnoszący w jej barwną, magiczną twórczość powiew świeżości, nie odstępując poprzednich, trzymających wysoki przecież poziom wydawnictw na krok. Będę do niego wracał wiekokrotnie, niecierpliwie czekając na następcę.
Ocena (w skali od 1 do 10) 8 świątyń
🏛 🏛 🏛 🏛 🏛 🏛 🏛 🏛
Damian Wilk
1. The Forbidden Fruits Of Eden
2. Everything Matters
3. Giving Into The Love
4. Cure For Me
5. You Keep Me Crawling
6. Exist For Love
7. Heathens
8. The Innocent
9. Exhale, Inhale
10. Temporary High
11. A Dangerous Thing
12. Artemis
13. The Blood In The Wine
14. This Could Be A Dream
A Little Place Called The Moon