W porównaniu z ubiegłym latem, naznaczonym mocno przez pandemiczne obostrzenia w kwestii organizacji koncertów, tegoroczny sezon prezentuje się już wyjątkowo obficie – coraz liczniejsza publiczność pod sceną spragniona jest wrażeń jakie daje muzyka na żywo, a polscy artyści tłumnie wyruszyli w letnie trasy, by nadrobić zeszłoroczne zaległości.
Ciągle przekładane wydarzenia, których kolejne zmiany dat fani obserwowali ze smutkiem i narastającą niepewnością, w końcu mogą się odbyć. Muszę przyznać, że chyba na żaden koncert nie czekałem tak długo jak na występ Artura Rojka, który pierwotnie miał odbyć się w pierwszej połowie 2020 roku, tak boleśnie oddzielającej rzeczywistość przed pandemią i tę jaką znamy dzisiaj. W pewnym momencie straciłem już rachubę, ile razy koncert w Zabrzu, na który udało mi się wtedy zdobyć bilet, był przekładany, a kolejne, nowe daty wydarzenia wcale nie gwarantowały, że występ się odbędzie.
W końcu, po prawie półtora roku – w słoneczną sobotę 3 lipca 2021 – udało się dotrzeć do Zabrza i wysłuchać nowy repertuar z drugiej solowej płyty artysty – „Kundel” – którą to Rojek promuje z wymuszonymi przez obostrzenia przerwami do dziś.
I jedno muszę przyznać, opłacało się czekać tyle długich miesięcy. „Kundel”, album wydany w marcu 2020 roku, jest zaskakującą pozycją w dorobku Artura Rojka. Oczywiście, nie brak tam charakterystycznej i znanej od prawie 30 (!) lat melancholii i codziennych trudów ubranych w szlachetne, muzyczne szaty. Pod względem lirycznym to zarówno wrażliwy Artur, jakiego wszyscy pamiętamy z Myslovitz, jak i otwarty i pogodzony z życiem artysta solowy z debiutanckiego krążka „Składam się z ciągłych powtórzeń” z 2014 roku. Jednocześnie, jego muzyka jeszcze nigdy nie brzmiała tak nowocześnie i nie była podszyta do cna brzmieniami charakterystycznymi nie tylko dla współczesnej alternatywy, czerpiącej garściami z elektroniki, ale też z mainstreamowego popu i rejonów hip-hopowych. Wszystko to złożyło się na niezwykły spektakl, jakim była koncertowa odsłona „Kundla”.
I choć najnowszy album zdominował muzycznie scenę w Zabrzu, to w setliście wieczoru nie brakowało momentów ze wszystkich etapów kariery Artura, również tych zawsze najbardziej wyczekiwanych przez fanów przebojów macierzystej kapeli.
Koncert rozpoczął się delikatnie, niepozornie dla tego co zobaczyliśmy później, od subtelnego wstępu „Pomysł 2” i pierwszego ekspresyjnego strzału „Lato ’76” z debiutanckiej solowej płyty artysty. Pierwszym zwiastunem wrażeń i klimatu, które miały zdominować dalszą część wieczoru, była dokładka z płyty „Składam się z ciągłych powtórzeń” i skoczne „To co będzie” z wielce wymownym, powtarzanym wersem „Trzymam dystans”, co w obliczu wypełnionej do połowy sali i miejsc zajętych co drugie krzesełko, nadało kompozycji z 2014 przewrotną aktualność. Kolejne dwa singlowe strzały z ubiegłorocznego wydawnictwa mogły zaskoczyć wiernych fanów artysty, którzy przywykli do jego raczej spokojnej i wycofanej natury. „Sportowe życie” i przede wszystkim następujące po nim „Bez końca” uchwyciły lidera zespołu w gorączce sobotniej nocy (a raczej późnego popołudnia, bo koncert odbył się o 17 – kolejny urok przełożonych wydarzeń), szalonym i niesamowicie pewnym siebie tańcu i ekspresji, która była prawdziwym zaskoczeniem, oddziałującym z miejsca na publiczność. Zamiast wykrzyczeć, Rojek wytańczył kłębiące się w nim silne emocje, czym od razu zaskarbił sobie serca fanów.
Dalszą część koncertu wypełniły głównie solowe kompozycje z „Kundla”, z którego usłyszeliśmy, podobnie zresztą jak z debiutu, po siedem utworów.
Świetnie zagrały ciągle premierowe kawałki takie jak: szczery „Układ”, „A miało być jak we śnie” z raperskimi ciągotkami Rojka oraz konfesyjny utwór tytułowy z najnowszej płyty. W znakomitej wersji wybrzmiał „Czas, który pozostał”, gdzie instrumentalny kunszt zespołu spotkał się z imponującą ekspresją wokalisty. Całości dopełniła fantazyjna gra świateł, która wyznaczała nastrój kolejnych kompozycji oraz rewelacyjna akustyka wysłużonego Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu, dzięki której słyszalne było każde wyśpiewane słowo i muzyczny niuans.
Na końcowy akt zasadniczej części koncertu złożyły się same emocjonalne petardy.
Najpierw delikatnie rozwijająca się i poruszająca ballada z najnowszej płyty „W nikogo nie wierzę tak jak w Ciebie”, po której premierowo usłyszeliśmy nowy, niezatytułowany jeszcze utwór z zapadającym w pamięci i powtarzanym motywem „Spalam się”. Po nich wyśpiewana razem z publicznością przepiękna „Beksa” w rozbudowanej wersji z transowym zakończeniem, które zdawało się nie mieć końca oraz przebojowe „Syreny”, w czasie których Rojek wędrował wśród fanów między miejscami i ciągle śpiewając zbijał z nimi piątki. W końcu coś, co wszyscy znają na pamięć i na co bez wątpienia każdy po cichu liczył – nieśmiertelny hymn końca lat 90. „Długość dźwięku samotności” w nowej, odświeżonej aranżacji.
O tym jak różnorodny stylistycznie był to koncert – od tanecznych rytmów po skupione ballady i wykrzyczane, muzyczne katharsis – świadczy również kompozycja, która wybrzmiała jako pierwsza z bisów.
Była to delikatna i rozbrajająca wersja utworu Tomasa Mendeza „Cucurrucucú paloma”, rozsławiona w latach 70. Przez Julio Iglesiasa, zaśpiewana przez Rojka w języku hiszpańskim w niezwykle szczery i ujmujący sposób. Prawdziwie magiczna chwila wyjątkowego wieczoru. Jako drugi z bisów pojawiła się kolejna wycieczka w rejony repertuaru zespołu Myslovitz i hit „Sprzedawcy marzeń” z kultowej płyty „Korova Milky Bar” w surowej wersji, prawie zaśpiewanej przez byłego lidera formacji a cappela. Na koniec zaś szybki powrót do roztańczonych klimatów i oddane jeszcze raz publiczności „Bez końca”, które stało się zaskakującą wizytówką, tego magicznego wieczoru. W rzeczy samej, powtarzając za tanecznym reprezentantem drugiej płyty Artura Rojka, tak udane spotkania z muzyką na żywo mogłyby trwać bez końca. Szczególnie kiedy tęsknota za tymi wyjątkowymi emocjami towarzyszącymi koncertom jest ciągle świeża i niezaspokojona.