IKS

Ariana Grande – „Eternal Sunshine” [Recenzja] dystr. Universal Music Polska

Zaczynała w 2008 jako młodzieżowa gwiazdka Nickelodeona, jej popowy debiut ukazał się 2011 roku a w ciągu kolejnych 13 lat… wydała 6  albumów i sprzedała ich 90 milionów sztuk, zdobyła dwie nagrody Grammy, trzy MTV Europe Music Awards, Trzy American Music  Awards, osiągnęła 380 milionów followersów na Instagramie, 95 milionów na Spotify, 53 miliony na Youtube i zdążyła pobić ponad 30 rekordów Guinessa m.in. za największą ilość numerów jeden w Billboard Hot 100 w historii (dziewięć!)…

I oczywiście można kręcić nosem na często wtórny pop, ale w jej przypadku ani talentu ani powyższych  liczb absolutnie nie wolno lekceważyć. Ariana Grande trzy miesiące przed swoimi 31(!) urodzinami wydaje swoja siódmą płytę pt. „Eternal Sunshine”, tym razem po dłuższej, czteroletniej przerwie, w trakcie której skupiała się na powrocie do kariery aktorskiej (m.in. ekranizacja musicalu Wicked).

 

zdj. materiały promocyjne

 

Poprzedni album „Positions” wydany w 2020 roku, jak dotąd wydawał się najefektowniejszą wizytówką jej nieprzeciętnego, czterooktawowego głosu i bardzo charakterystycznego połaczenia R&B i trapu z lekką elektroniką w mainstreamowym popowym opakowaniu, ale nowy materiał to pewnego rodzaju rozwinięcie i to chyba w niejednoznacznym dla dotychczasowych fanów kierunku.

„Eternal Sunshine” to także powrót Maxa Martina w roli współproducenta i współautora większości utworów na płycie – współpracował on z artystką przy czterech wcześniejszych albumach (poza „Positions”) a na koncie ma kooperacje z największymi gwiazdami popu m.in. Backstreet Boys, Britney Spears, Pink, Avril Lavigne, Katy Perry, Christiną Augillerą i Taylor Swift.

 

Nowy album  to 13 utworów trwających w większości przypadków poniżej 3 minut – całość to niewiele ponad pół godziny, co jest właściwie nowym standardem i to nie tylko w popie. Znak czasu, miara przebodźcowania i walka o każdą sekundę czasu słuchacza (i musi się zmieścić na pojedynczym winylu). Wydawać się to może smutne, ale z drugiej strony mam wrażenie, że jednak – i nie dotyczy to tylko tego albumu – zmusza artystę do pewnej dyscypliny i próby pokazania wszystkiego co najlepsze w zwartej, krótkiej formie.

 

zdj. Katia Temkin

 

Płytę rozpoczyna klimatyczne, przestrzenne intro skupione na głosie wokalistki. Ciepłe, wręcz staroświeckie otwarcie płynnie przeradza się w „Bye” – żywy, elektro-funkowy numer łączący lata 70. i 90. w nowoczesnej aranżacji. Świetne, analogowe brzmienie (kłania się ostatni Daft Punk) i krystaliczny głos plus perfekcyjna produkcja – nie ma tu ani jednego niepotrzebnego dźwięku. Co ciekawe to właściwie jeden z niewielu tanecznych, szybszych numerów na tej płycie.

Kolejne utwory jak „Don’t Wanna Break Up” czy tytułowy „Eternal Sunshine” to już zdecydowanie wolniejsze, aczkolwiek przyjemnie pulsujące tempa z ładnymi refrenami i intymnym klimatem, wymykające się schematowi słodkiego cukiereczka ze stajni R&B dzięki niebanalnym harmoniom, trapowym rytmikom i subtelnym smaczkom producenckim (jak choćby krótki, kosmiczny przerywnik w postaci „Saturn Returns Interlude”)

 

zdj. Katia Temkin

 

Z drugiej strony mamy lekko oniryczne „Supernatural” czy  „I Wish I Hated You” – ciepłe, wyciszone i spokojne – w nieco innych aranżacjach mogłyby być śmiało dreampopowymi perełkami, choć tu także rządzi bezsprzecznie głos i budzące szacunek możliwości wokalne Ariany.

W „True Story” czy „The Boy Is Mine” znajdziemy z kolei nieco więcej popowej klasyki nawiązującej harmonią i brzmieniem do lat 90., które – choć nadal z lekkim trapowym zabarwieniem – chyba najsłabiej wypadają na tle pozostałych, podobnie jak „Imperfect For You” w nieco banalnej, piosenkowej aranżacji. W szybkim tempie mamy jeszcze „Yes, and?” – najbardziej dance’owy i energetyczny na płycie, ale jest to jednocześnie najbardziej bezczelny chyba w historii hołd dla Madonny i jej „Vogue” – ciekawe czy ujdzie to Arianie na sucho…

 

Bardzo mocnym punktem albumu jest natomiast przebojowy „We Can’t be Friends (Wait For Your Love)” – rozpoczynający się nieco onirycznie i rozwijający w miękkie, motoryczne elektro z lekką domieszką EDM i ciepłym, analogowym brzmieniem. Mamy tu więcej powietrza, mniej przeładowania wokalem i płynnie rozwijającą się linią melodyczną plus bardzo dobry, nieco bardziej wymagający harmonicznie refren z instrumentalnym finałem.

 

 

Wyróżnia się też zamykający album „Ordinary Things”, chyba najbardziej nieoczywisty i ambitny, interesujący rytmicznie, pulsujący elektro klimatem bliskim LTJ Bukem(!),  rozwijający się fantastycznie w bardzo przyjemną finałową przestrzeń.

Reasumując, jest to album teoretycznie przewidywalny, na którym króluje oczywiście charakterystyczny głos na tle nowoczesnej mieszanki r&b i popu, ale jest tu pewna wielowymiarowość i  głębia, pewnego rodzaju wysublimowany sznyt i szczypta ambitniejszego elektro. Na pewno jest to album daleki od miałkości, czego nie zawsze dało się powiedzieć o jej poprzednich (zwłaszcza wczesnych) albumach. No i oczywiście fantastyczna produkcja.

 

W każdym razie Ariana Grande po trzydziestce (i jej producenci) jawią się artystycznie bardzo interesująco i myślę, że wokalistka jest tą płytą w stanie trafić też poza swój fanbase – do wymagającego i otwartego odbiorcy ceniącego sobie wysokiej jakości, dopracowany i ekskluzywny produkt. Warto posłuchać bez uprzedzeń.

 

Ocena 4/6

Kovy Jaglinski

 

 


ZAPISZ SIĘ DO  NASZEGO NEWSLETTERA WYSYŁAJĄC MAIL NA:  sztukmixnewsletter@gmail.com

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

👉 Twitter

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz