Alice Cooper to postać, która cały czas mnie zaskakuje. Nie dość, że jest na scenie od blisko 60 lat i odcisnął na niej wyraźne piętno, to jeszcze potrafi dostosowywać się do aktualnych trendów, przez co w teorii każdy powinien znaleźć w jego muzyce coś dla siebie.
W ostatnich latach, zamiast romansować ze współczesnymi formami muzyki rockowej i metalowej, postanowił jednak wrócić do korzeni i oddać hołd między innymi scenie Detroit, z której się wywodzi. Najnowszy studyjny krążek kontynuuje ten kierunek, czego najlepszym dowodem jest dosadny tytuł „Road”. Zatem w jakim stanie jest droga Alice’a Coopera?
Cóż, o ile kilkuletni już „Paranormal” był strzałem w dziesiątkę i przypominał piękną podróż po dorobku Alice’a, tak „Detroit Stories” sprawiał wrażenie jazdę po kocich łbach z kończącym się w międzyczasie paliwem. Dlatego, gdy dowiedziałem się o nadchodzącej premierze i usłyszałem kilka pierwszych singli, poczułem obawę, że ponownie otrzymamy zbiór kawałków, które wprawdzie nadają się do puszczenia w radiu i nucenia pod nosem podczas jazdy samochodem, ale po chwili wylecą z głowy. Ponadto słuchając ich, można było odnieść wrażenie, że wokalista zaczął podchodzić do swojej profesji tak, jakby wykonywał ją od niechcenia, gdyż więcej było jednostajnej melorecytacji i wypluwania z siebie słów niż faktycznego śpiewania.
Nie ukrywam, że po tym, jak podczas ostatnich koncertów zaczął sięgać po dawno niegrane numery z lat osiemdziesiątych, do tego do składu powrócił Kane Roberts (co prawda na chwilę), zacząłem mieć nadzieję, że artysta wraz z zespołem nawiąże do tego stylu i wyda materiał z łatwo wpadającymi w ucho piosenkami. Niestety, prawda jest taka, że nawet gdyby takowe kompozycje były w produkcji, to mogłyby brzmieć równie nijako. Trzeba pamiętać, że dobór producenta ma duże znaczenie, a tym u Alice’a jest niezmiennie od 2011 roku Bob Ezrin. Oczywiście, jest to wielkie nazwisko i kluczowa dla historii dorobku Alice’a postać, ale obecnie ewidentnie słychać, że powinien on rozejrzeć się za kimś, kto nada jego muzyce nowy blask, bo jeśli słyszeliście „Paranormal” lub „Detroit Stories” to wiecie, czego się spodziewać. Przykładem artysty, dla którego taka zmiana okazała się dobra, jest chociażby Iggy Pop, który podejmując współpracę z Andrew Wattem dostarczył wydany w tym roku bardzo dobry album „Every Loser”.
Tymczasem „Road” jest albumem, który przez swój temat przewodni wydaje się spójny aż do przesady, przez co przy pierwszym odsłuchu żaden numer nie wybija się przed szereg na tyle, by zostać w pamięci na dłużej i po 2-3 piosenkach, kolejne zaczynają się ze sobą zlewać. Można, by wręcz zarzucić, że wszystkie zostały zrobione według jednego schematu, bo mało co tutaj zaskakuje, co byłoby ujmą dla legendy shock rocka. Owszem, może „Road” nie jest żadną redefinicją wizerunku Amerykanina, co po części wynika z tego, że został nagrany przez muzyków, którzy towarzyszą mu na trasie od ponad dekady, a nawet dwóch, dzięki czemu Alice ma najstabilniejszy skład od lat, ale to nie znaczy, że jego nowy krążek nie jest różnorodny.
„Road” to w dużej mierze kompilacja najlepszych patentów, które zespół serwował nam w ostatnich 20 latach. Najlepiej to słychać w „Welcome to My Show”, „All Over The World”, „Dead Don’t Dance” i „The Big Goodbye”, gdyż klimatem przypominają płyty „Along Came a Spider”, „The Eyes of Alice Cooper”, „Dirty Diamonds” czy industrialową dylogię „Brutal Planet”/ „Dragontown”. Aczkolwiek to nie jedyne odwołania, bo pod koniec płyty Alice wyraźnie oddaje hołd początkom swojej solowej kariery. Co prawda, zamykający całość „Magic Bus” jest coverem z repertuaru The Who, który powinien znaleźć się albo na „Detroit Stories”, albo na kolejnych wydawnictwach Hollywood Vampires, ale „Road Rats Forever”, „Baby Please Don’t Go” i „100 More Miles” to już oldschoolowy Alice pełną gębą.
Pierwszy utwór to remake piosenki, która pierwotnie została umieszczona w 1977 roku na „Lace and Whiskey”. I muszę przyznać, że za sprawą współczesnego brzmienia oraz kilku dodanych do tekstu linijek „Road Rats Forever” sprawia wrażenie świeższej i jeszcze energiczniejszej kompozycji niż pierwowzór nagrany jeszcze z Dickiem Wagnerem, który walnie przyczynił się do stworzenia charakterystycznego brzmienia Alice’a. „Baby Please Don’t Go” to obowiązkowa ballada, która ma niewątpliwie intymny, wręcz ogniskowy nastrój, ale moim zdaniem do grona najbardziej klimatycznych piosenek artysty nie dołączy. A to wszystko przez dość monotonną strukturę. Natomiast „100 More Miles” to coś, co mogłoby się znaleźć na legendarnym „Welcome to My Nightmare” lub późniejszej kontynuacji z 2011 roku. I dla mnie jest to jeden z lepszych momentów tego wydawnictwa, a na pewno najlepszy do bycia codą albumu.
Po kilku odsłuchach można dojść do wniosku, że na „Road” trudno znaleźć obiektywnie słabsze fragmenty. Teoretycznie za takie można uznać te utwory, które zostały przeznaczone do promocji, bo to wydawnictwo kryje w sobie znacznie ciekawsze pozycje, ale nawet w nich można znaleźć coś wartego uwagi, jak chociażby solówkę Toma Morello w „White Line Frankenstein”.
„Road” miał być krążkiem, na którym będzie słychać, że Alice Cooper to nie tylko Vincent Damon Furnier ze schowanymi w cieniu muzykami sesyjnymi, ale pełnoprawny zespół. Moim zdaniem to się udało, gdyż każdy z tych numerów jest pełen energii, humoru, samoświadomości i ma szansę pojawić się w setliście koncertowej, nawet jeśli o samej płycie wszyscy wkrótce zapomną. Z tego powodu mam nadzieję, że Alice będzie chętnie sięgał po nowe utwory, by można było nie tylko sprawdzić, jak wypadają na żywo, ale i mieć powód do wybrania się na jego legendarny, muzyczny spektakl.
Ocena: 3,5/6
Grzegorz Cyga
Lista utworów: I’m Alice; Welcome to the Show; All Over the World; Dead Don’t Dance; Go Away; White Line Frankenstein; Big Boots; Rules of the Road; The Big Goodbye; Road Rats Forever; Baby Please Don’t Go; 100 More Miles; Magic Bus.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: