Z powodów logistycznych do niemal ostatniej chwili nie wiedziałem, czy uda mi się dotrzeć na mój pierwszy w 2023 roku koncert – występ „najgłośniejszego zespołu Nowego Yorku”. Jednak stało się i wieczorem 6 lutego czekałem już w kolejce pod warszawskim Voodoo Clubem.
Była to moja pierwsza wizyta w tym miejscu i muszę przyznać, że jego alternatywny, nieco obskurny wizerunek w muzykę tego wieczoru wpisał się idealnie. Zanim jednak przejdę do tego, dlaczego przydomek Amerykanów z A Place to Bury Strangers jest bardziej niż adekwatny, poświęcę kilka linijek supportującemu zespół teksańskiemu artyście. Mvtant zalał ciasną przestrzeń klubu tłustą, mroczną elektroniką. Przy zamkniętych oczach, jego głównie instrumentalne, bardzo psychodeliczne utwory brutalnym beatem wprowadzały w trans i nie wiedzieć kiedy, niespełna czterdziestominutowy koncert dobiegł końca. Przyznaję, że na supportach zdarza mi się nudzić, tutaj natomiast odczucia pozostały bardzo pozytywne.
Jakieś 20 minut później na klaustrofobiczną scenę weszło nowojorskie trio, by po kilkunastu sekundach rozpętać się na niej istną dźwiękową burzę. Ocierając się o sufit ludzkiej tolerancji na ilość decybeli, zespół, jak piorunami, ciskał w publikę jazgoczącymi dźwiękami gitar. Muzyka sprawiała na żywo wrażenie znacznie bardziej dynamicznej niż wersji studyjnej – nie tylko przez niezwykle gęste brzmienie, ale także buchającą z muzyków sceniczną energię. Aż dziwne, że spod perkusyjnych pałek nie leciały iskry, gdy z prędkością światła uderzały w membrany bębnów, kierowane rękami charyzmatycznej Sandry Fedowitz. Niemalże szaleńczym wzrokiem omiatał publikę Oliver Ackermann, frontman zespołu, śpiewając świetnie wykonane „You Are the One”, „We’ve Come so Far” czy „Disgust”. Unosił wzmacniacz i gitary nad głową tak wysoko jak tylko pozwalał niski sufit Voodoo Clubu. Bratał się z publicznością wystawiając, podczas noisowych soudscape’ów, gryf swojej gitary w głąb widowni, pozwalając palcom fanów zahaczać drapieżnie o struny, tylko potęgując jazgoczącą ścianę dźwięku.
Kontakt ze słuchaczami wszedł zresztą na tym koncercie na kompletnie inny poziom. Nagle, w środku występu, zespół przy zgaszonych światłach przecisnął się między ludzi, na środek klubu, by część setu odegrać na uproszczonych syntezatorach, jednym (ale wykorzystanym do granic możliwości) bębnie i basie w rękach Johna Fedowitza. Z muzykami stojącymi w samym środku tłumu, koncert zaczął przypominać połączenie ulicznego występu na sterydach i klubowej imprezy. Pierwszy raz czegoś takiego doświadczyłem, fantastyczna sprawa. Kilka utworów później wszyscy znaleźli się na swoich „tradycyjnych” miejscach, kontynuując wygrywanie potężnej, sheogazowo-noisowej, pełnej psychodeli ściany dźwięków. Taki urok tego rodzaju muzyki, były jednak momenty, że ciężko było mi rozpoznać grany akurat utwór, a wokal ginął, zawalony muzycznym gruzem. Na szczęście to w zasadzie jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić. No, może jeszcze, że w secie nie zmieścił się „Nice of You to Be There for Me”, ale to już moja fanaberia.