Swoją muzykę określają mianem protometal. Rzeczywiście, w twórczości formacji Wij słychać ten blacksabbathowy ciężar, ale nie tylko… O inspiracjach, najnowszej EPce „Przeklęte wody” i planach na najbliższą przyszłość rozmawiałem z wokalistką Tują Szmaragd i perkusistą Miko.
Szymon Bijak: Zanim na dobre porozmawiamy o EPce „Przeklęte wody”, która nie tak dawno miała swoją premierę, musimy odhaczyć podstawowe kwestie. Najpierw – nazwa. Jest krótka, przykuwająca uwagę. Główną inspiracją, jak rozumiem, było opowiadanie Nikołaja Gogola? A może jednak aspekt biologiczny?
Tuja Szmaragd: Opowiadanie było decydujące. Nazwa w sumie przypadkowo się pojawiła, w trakcie nagrywania utworu „Wielki martwy”. W refrenie pojawia się fraza „Wij pierzcha ze skały/Ptak skrzydłami wiat tnie”. Kiedy to śpiewałam, Palec [który gra w zespole na gitarze barytonowej – przyp. red.] krzyknął, że to świetna nazwa dla tria, bo ma trzy literki. Poza tym to paskudny robal, więc wszystko gra. Przypomniałam sobie wówczas także o tym opowiadaniu i o różnych słowiańskich, niecnych istotach, które się w nim pojawiają. I tak właśnie zostało.
SZB: Wywodzicie się z różnych zespołów i muzycznych bajek, więc pytanie nasuwa się samo: jak doszło do Waszego spotkania? W jakich warunkach narodził się Wij?
TS: Na początku Palec miał swoją wizję dotyczącą brzmienia gitary barytonowej, sygnału rozpinanego na piec gitarowy i basowy. Od początku założył, że będzie szukał damskiego wokalu. Nasz wspólny znajomy – Farfs z zespołu Hypnozaur – polecił mnie jako osobę śpiewającą – w jego mniemaniu – sprawnie. Uważał, że dogadamy się pod względem muzycznym. I rzeczywiście tak się stało. Najpierw nagraliśmy demo z perkusistą Jarkiem Huńką. Potem jednak zrezygnował i dlatego do składu został wchłonięty Mikołaj.
Miko: Ja z Palcem mam wspólną historię, jeśli chodzi o granie. Okazało się nawet, że niektóre utwory Wija w zamierzchłych czasach, w swoich protowersjach, razem graliśmy. Generalnie Wij, w ogólnym zamyśle, był pomysłem Palca.
SZB: Tym, co wyróżnia Was na tle innych grup, jest z pewnością fakt, że w składzie nie ma… basisty. Cytując klasyka: jak do tego doszło?
M: Palec to wszystko sobie tak wymyślił. Dlaczego? Po pierwsze – ze względów brzmieniowych. Gitara barytonowa jest fajnym instrumentem, czymś pomiędzy basem a gitarą. Okazuje się, że – przy kilku sprytnych zabiegach – może zastępować oba te instrumenty. Druga rzecz to natomiast względy praktyczne. Im mniej członków zespołu, tym łatwiej umówić się na próbę. Od pewnego momentu, jak ludziom wchodzi tzw. „życiówka”, to bywa ciężko, żeby zgrać się na próby czy koncerty. Jak są trzy osoby to jest niewątpliwie łatwiej (śmiech). A tak na serio: ten instrument, który jest pewnego rodzaju ograniczeniem, wyzwala kreatywność, której na gitarze nie udałoby się uzyskać.
TS: Ja muszę powiedzieć, że ten zabieg mi służy. To znaczy: podoba mi się, że przez to ograniczenie, nasza muzyka musi być trochę prostsza. Odpadają jakieś kilometrowe solówki, które – moim zdaniem – w rock and rollu w 80 procentach są zbędne. Odpadają też zabiegi w stylu skomplikowanych „mijanek” z basem i gitarą. Dlatego też to wszystko jest surowe, odarte do swojego sedna i po prostu mocne. Mało tego – w tym paśmie, gdzie Palec brzmi unisono, fajnie mi jest wklejać się ze swoim wokalem. Nie mam trzech ścian dźwiękowych przez które muszę się „przebijać”, tylko dwie. Dzięki temu, dobrze mi się pracuje. Tak jak powiedział Mikołaj – ograniczenia wyzwalają w nas kreatywność.
SZB: Na Waszym profilu na Facebooku widnieje, obok nazwy, dopisek: „protometal”. Przedstawiciela tego gatunku chyba w naszym kraju do tej pory jeszcze nie było. Ja przynajmniej nie kojarzę, żeby ktoś wcześniej posługiwał się takim określeniem…
TS: Trudno było nam znaleźć lepsze określenie na naszą muzykę. Słychać u nas korzeń metalowy, ale taki przed-blacksabbathowy. Protometal najlepiej to więc oddaje. Zwłaszcza, jeśli mówimy o naszym debiutanckim albumie, „Dziwidło”, z 2021. Przy tegorocznej EPce odklejamy się trochę od tych lat siedemdziesiątych, od których zaczęliśmy, i idziemy coraz bardziej we własną stronę. Określenie protometal na pewno nie wyczerpuje tego tematu. Powód umieszczenia go na Facebooku był prozaiczny, gdyż ten serwis tak krótkiej nazwy nie przyjmuje i trzeba było coś dodać. Cały czas, tak hobbystycznie, zastanawiamy się w sumie nad lepszym terminem, ale nie spędza to nam snu z powiek. Nawet ostatnio, w jednym z wywiadów, powiedziałam, że gatunek jest bardziej potrzebny odbiorcy niż muzykom. Nie zastanawiamy się nad tym. Gramy to, co z nas w naturalny sposób „wypływa”.
M: Ja jeszcze dodam, z kronikarskiego obowiązku, że trzymam w ręku numer czasopisma „Noise Magazine”, w którym pojawia się zespół Taraban, również używający określenia protometal.
SZB: Polskie zespoły, które obracają się w obszarze cięższych brzmień, niechętnie sięgają po język rodzimy. Wij jednak postanowił zaryzykować i pójść, być może i stereotypowo, drogą trudniejszą.
TS: Ja śpiewałam zarówno po angielsku, jak i polsku. To nie jest tak, że coś jest łatwiejsze lub trudniejsze. Od razu, kiedy Palec zaproponował mi udział w tym projekcie, powiedziałam, że będę pisać teksty po polsku. Miało na to wpływ kilka względów. Wydaje mi się, że śpiewanie po angielsku staje się nieco passé. I ta moda minie. Lokalne zespoły śpiewają dla lokalnej publiczności w obcym języku? To wydaje się trochę głupie, jak tak się poważnie nad tym zastanowić. Być może u sedna tego leży chęć bycia usłyszanym na całym świecie, zyskania fanów w innych krajach. Uważam jednak, że śpiewanie po polsku nie jest przeszkodą. Osoba, która zainteresuje się danym zespołem, może tak naprawdę w kilka sekund sprawdzić znaczenie tekstu za pośrednictwem translatora. To nie jest żaden ogromny wysiłek. Języki narodowe mają swoje bardzo unikalne brzmienia – zwłaszcza polski z całym swoim szeleszczeniem, które jest tak złowrogie, że do metalu wydaje się wprost stworzone. Śmieję się zawsze, że trudno jest napisać wesołą piosenkę po polsku, ale teksty baśniowe, mroczne i naznaczone jakimś tragicznym finałem pisze się świetnie. Mamy tę melancholię i widmo tragicznego końca wpisane w nasze DNA. Dużo gorzej byłoby napisać tekst o dobrej zabawie i imprezie, na której nic złego się nie dzieje. Uważam zdecydowanie, że przed nami czas śpiewania w językach narodowych. Dzisiaj nie ma, moim zdaniem, obowiązku śpiewania po angielsku. Na pewno też po polsku łatwiej się jest wyróżnić. To powód prozaiczny. Sfera brzmieniowa, struktura rockowej piosenki, jakkolwiek byśmy nie stanęli na rzęsach, jest dosyć powtarzalna. Jeśli można znaleźć coś, co pozwoli postawić kropkę nad „i” po swojemu, to warto to zrobić.
SZB: Jak już jesteśmy przy tekstach. Są one mocno baśniowe, tajemnicze i pełne mroku. Nie można powiedzieć, że są zwyczajne i z pewnością nie każdy potrafiłby coś takiego napisać. Skąd więc czerpiesz inspiracje?
TS: Czerpię z otchłani, czyli ze swojego umysłu. Pociągają mnie rzeczy dziwne, nieoczywiste. Zawsze tak było, odkąd pamiętam, nawet kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Mam taką chorobę, że trawa jest dla mnie zawsze bardziej zielona po tej drugiej stronie. A najlepiej, jak tej drugiej strony nie da się „dotknąć” ani zobaczyć. A tak poważnie mówiąc: z komiksów, z książek, filmów science-fiction. Czytam o wierzeniach czy zapomnianych kulturach. Lubię legendy. Po prostu interesuje się tzw. wiedzą bezużyteczną (śmiech). Baza zbierana latami odkłada się niczym torf w moim mózgu. Wystarczy więc później tylko zanurzyć palec i wyciągnąć z niego dowolną myśl, która – przeważnie – nadaje się na tekst piosenki.
SZB: A jeśli chodzi o konkretne osoby? Ja tu czuję fascynację Romanem Kostrzewskim. Czy to dobry strzał?
TS: To zdecydowanie dobry strzał. Roman Kostrzewski to jedna z moich największych inspiracji, żeby w ogóle śpiewać po polsku. Oprócz tego, że był jednym z najbardziej znanych wokalistów w Polsce, miał także świetne teksty. Jego poezja była dziwna i bardzo nieoczywista. Na dużo sobie pozwalał, sięgał po różnego rodzaju środki. To rozpalało odpowiednie diody w mojej głowie. Z polskich poetów na pewno też inspiruje mnie Bolesław Leśmian. Notabene, jeden z naszych tekstów oparliśmy na jego wierszu. A jeśli chodzi o twórców w ogóle to… jest ich bardzo dużo. Mamy utwór inspirowany komiksem Alejandro Jodorowskiego [chodzi o serię „Kasta Metabaronów” – przyp. red.]. Jak widzisz, inspiracje są szerokie – od popkultury do poezji, której miejsce na piedestale naszej sztuki jest ustanowione. Ja tego nie rozgraniczam. Uważam, że podział na sztukę niską i wysoką powinien już dawno temu zemrzeć w męczarniach.
SZB: Wspomniałaś o komiksie. Z tego co czytałem, przygotowując się do wywiadu, dość mocno interesujesz się tym światem. Co najbardziej cię w nim pociąga?
TS: Zajmuje się zawodowo komiksem i to już od bardzo dawna. Zaczęłam interesować się komiksami w pierwszych latach szkoły podstawowej. I ta pasja towarzyszy mi do dziś. Co sprawia, że komiksy tak bardzo pociągają ludzi? Często zadaje sobie to pytanie. Kiedy ktoś już „wpadnie” w ten świat to często bardziej tę lekturę przeżywa niż np. oglądane filmy. Rzadko kto czyta komiksy z doskoku. Osoby, które wsiąkną, wariują na ich punkcie. Moim zdaniem dlatego, że nasz mózg sam sobie montuje tę przestrzeń między kadrami. Przez to intensywniej w nie „wchodzi”. Człowiek sam reżyseruje to, co widzi. Komiks ma też taką zaletę, że na wszystko można sobie w nim pozwolić. Narysowanie planszy ze statkiem kosmicznym kosztuje tyle samo, co narysowanie planszy z leżakiem na plaży. Twórców ograniczają tylko możliwości techniczne i wyobraźnia. Uważam, że jest to super bogate medium, w którym nie brakuje zarówno absolutnie bezkompromisowych pomysłów, jak i przesłodzonych historii. Najpiękniejsze jest to, że każdy na to pytanie, co go w komiksie najbardziej ekscytuje, odpowie inaczej.
SZB: Przejdźmy zatem do najnowszego wydawnictwa. Stylistycznie, mam takie wrażenie, że na „Przeklętych wodach” odchodzicie trochę od lat siedemdziesiątych, które dominowały na debiucie, i podążacie w kierunku kolejnej dekady. Słyszę chociażby echa nowej fali. Które zespoły z lat osiemdziesiątych są najbliższe Waszym sercom?
M: Na pewno nie działaliśmy programowo. Nie było założenia, że zostawiamy lata siedemdziesiąte na rzecz osiemdziesiątych. Po prostu… tak wyszło. Dlaczego? Trudno to w sumie powiedzieć. Jeśli chodzi o lata osiemdziesiąte – dla mnie i dla Palca to lata formatywne. Wtedy zaczęliśmy poznawać muzykę, chociażby od strony metalu. Slayer, Anthrax, Metallica. Tuja pewnie dodałaby od siebie Kinga Diamonda. Lubię też – od strony punkowej – Dead Kennedys. Wspomniałeś o nowej fali. Tu bym się zgodził. W „Narwalu” rytm główny jest mechaniczny, można powiedzieć, że właśnie nowofalowy. Niczego jednak nie zakładaliśmy. Widocznie taka jest kolej. Przetrawiliśmy lata siedemdziesiąte, które w nas siedzą, i wylazły osiemdziesiąte. I trzeba było się za to zabrać, żeby je z siebie wyrzucić.
TS: W „Jutra nie ma” pobrzmiewa klimat formacji Killing Joke – ich transowość. Z kolei „Metabunkier” jest bardzo doomowym numerem. Może najbardziej doomowym w całym naszym dorobku. Te inspiracje się przenikają i myślę, że bez szkody dla spójności materiału. To jest jedna z moich ulubionych cech Wija.
Dalsza część wywiadu pod utworem
SZB: Na debiucie oddaliście hołd grupie Venom. Z kolei na tegorocznej EPce – formacji Type O Negative. Czemu wybór padł akurat na kompozycję „Wolf Moon”, czyli „Wilczy nów”?
TS: Jestem wielką fanką Type O Negative, a „Wolf Moon” to moja ulubiona ich piosenka. Jednak nie tylko czysta sympatia była powodem sięgnięcia po ten numer. Kiedyś wsłuchałem się mocno w tekst i stwierdziłam, że nabierz on zupełnie nowego znaczenia, jeśli zaśpiewa go kobieta. Peter Steele wcielił się w wilkołaka, który żywi się krwią miesięczną swojej wybranki. Kiedy śpiewam to jako druga kobieta to poszerza się znaczenie i sytuacja robi się ciekawsza, bardziej złożona. Pomyślałam więc, że to będzie fajny pomysł. Przy okazji, pozbawiliśmy całość klawiszy, które – moim zdaniem – rujnują ten numer. Uważam, że Josh Silver jest świetny, ale ta melodyjka grana jednym palcem doprowadzała mnie zawsze do szału. Więc zrobiłem sobie jeszcze prezent i klawisze zostały usunięte.
M: Type O Negative to taki zespół, podobnie jak Life of Agony, który ma świetne kompozycje, ale w swojej muzyce ma tzw. „element nie do przejścia”, czyli właśnie klawisze grane jednym palcem. Oczywiście, Type O Negative to jedna z moich ulubionych grup – poznałem ją za czasów oglądania MTV. Są oni częścią mojego muzycznego wychowania.
SZB: Czy polskojęzyczne przeróbki będą Waszym znakiem rozpoznawczym i obowiązkowym fragmentem każdego wydawnictwa? A jeśli tak, to czy stworzyliście listę artystów, po których utworów chcielibyście w przyszłości sięgnąć?
TS: Odpowiem na to pytanie trochę przewrotnie. Początkowo miałam taki zamiar, żeby robić tego typu covery dla swojej przyjemności, bo to zawsze jest pewnego rodzaju eksperyment. Jako tłumacz, mam też z tego niezłą frajdę. Ponieważ jednak teraz wszyscy o to pytają, zaczynam się obawiać, że zaczną pojawiać się pytania w stylu: „kiedy płyta z samymi coverami”, ludzi coraz mniej będą interesować nasze autorskie kawałki. Zaczynam wierzyć, że przeróbki to być może zły pomysł. Wydawanie płyty z coverami kojarzy mi się bardziej z emeryturą artystyczną, taką ostatnią deską ratunku, a nie czymś fajnym. Zobaczymy więc, co będzie dalej. Ja to lubię, ale nie chciałbym, żebyśmy byli wyłącznie z tym kojarzeni.
SZB: Nie tak dawno mieliście okazję zagrać w trakcie pierwszej edycji Great September, czyli największego festiwalu showcase’owego w naszym kraju. Chciałbym podpytać o Wasze wrażenia z tego wydarzenia.
M: Great September rzucił mi się w oczy za sprawą obecności w składzie znajomego zespołu Jad. Na pewno wyróżniał się na tle innych wykonawców, którzy zostali zaproszeni na ten festiwal. Mówię tu o wczesnej wersji line-upu, na której nas jeszcze nie było. Przyznam się szczerze, że zacząłem słuchać innych zaproszonych grup i zacząłem się zastanawiać, co tam robi Jad i kto taką koncepcję sobie wymyślił. Po jakimś czasie również otrzymaliśmy zaproszenie. Stwierdziliśmy, że jak zagra Jad, to my też możemy. Koncepcja tego festiwalu jest dla mnie czymś nowym. To przecież nie festiwal z jedną czy dwoma scenami w jednym miejscu, tylko taki ze scenami porozrzucanymi po całej Łodzi. My występowaliśmy na jednej scenie z zespołem Narbo Dacal, który jest również w wytwórni Piranha Music, oraz formacją Węże. Jeśli chodzi o wrażenie – to szczerze powiem, że nie czułem takiej atmosfery, jaka była na chociażby Summer Dying Loud, gdzie graliśmy chwilę wcześniej. Dla mnie to był kolejny koncert klubowy, nie różnił się zbytnio od innych.
TS: To miejscami bardziej przypominało konkurs niż festiwal. To jest showcase, czyli musisz zainteresować nowe osoby, które przechodzą z klubu do klubu. Mają gigantyczną skalę porównawczą. Musisz wpasować się w ich klimat. Uważam, że ten pomysł jest bardzo dobry, żeby muzykę undergroundową pokazywać ludziom. Myślę jednak, że publiczność musi do tego dojrzeć, tak samo zresztą artyści. Miałam podobnie jak Mikołaj – nie było mi się łatwo odnaleźć w tej sytuacji.
SZB: Jeśli już jesteśmy przy koncertach. Nagrywacie na setkę, gdyż – jak podkreślacie w wywiadach – chcecie oddać charakter, jaki panuje w trakcie Waszych występów. Wycyzelowane brzmienie bardzo Was odrzuca?
TS: Ja nie lubię przeprodukowanych albumów i brzmienia „wylizanego”. Nic mnie w nim nie pociąga. Nie przepadam za efekciarstwem. Oczywiście, poza własnymi popisami wokalnymi (śmiech). Gramy prostą muzykę, w małym składzie, najlepiej więc działa nagrywanie na setkę. Chodzi o energię, którą mamy w sobie. Zresztą, dużo bardziej lubię koncerty niż siedzenie w studiu. Chcę więc, żeby płyty były zapisem tego, co jestem w stanie zrobić jako żywa osoba na scenie, a nie ideałem.
M: Od zawsze szukam w muzyce tego pierwiastka prawdziwości. Dla mnie oznacza to brud, hurgot i koncentrację na ekspresji, a nie na technicznej doskonałości. Nie lubię wycyzelowanych idealnie nagrań. Bliższe mojemu sercu są produkcje Misfits, The Stooges czy Slayera ze złotej ery, do „Seasons in the Abyss”. To są moje wzorce brzmienia.
SZB: Nowa EPka to, jak rozumiem, przedsmak drugiej studyjnej płyty. Na jakim etapie są obecnie prace nad następcą „Dziwidła”? I czym w przyszłym roku słuchacze się jej doczekają?
TS: Wszystko wskazuje na to, że druga długogrająca płyta ukaże się w 2023 roku. Obecnie kawałki są jeszcze rozgrzebane. Muzycznie jest już jednak dużo zrobione. Teraz zmagam się z tekstami. Przed nami więc sporo dłubania i klejenia. EPka to nie tyle przedsmak, co pomost przed nami samymi. Szykujemy liczne niespodzianki, jeśli chodzi o pomysły na brzmienie. Nie zamierzamy hamować swojego naturalnego rozwoju.