Nowy album poznańskiej formacji Izzy and the Black Trees – „Revolution Comes in Waves” – to jeden z najciekawszych premier tej jesieni na rodzimym rynku muzycznym. Z muzykami grupy – wokalistką Izabelą Rekowską i gitarzystą Mariuszem Dojsem – rozmawiamy nie tylko o „Revolution…”, ale także zaangażowanych tekstach, inspiracjach czy trudnym czasie pandemicznym, który przypadł na premierę ich debiutu. Ponadto przypominamy, iż SztukMix został patronem medialnym koncertu zespołu, który odbędzie się 3 grudnia w warszawskim klubie Chmury
Szymon Bijak: Na wstępie muszę przyznać, że zaskoczyliście mnie konkretnie, gdyż dość długą drogę przeszliście muzycznie. Kiedyś mówiło się o Was, że jesteście piewcami americany i folku, a teraz dajecie na maksa czadu. Czy to wszystko było zaplanowane? Skąd w ogóle wzięła się ta dość radykalna zmiana estetyki na przestrzeni nie tak wcale długiego okresu?
Mariusz Dojs: Niczego nie planowaliśmy. Z nas po prostu muzyka „wychodzi”. Na pewno nie było żadnego wyrachowania z naszej strony.
Izabela Rekowska: Ten wcześniejszy etap, w trakcie którego została nagrana nasza debiutancka EPka, gdzie znalazły się takie utwory, jak „Hay on Fire”, „Winter’s Coming Down”, czyli rzeczy alt-folkowo-balladowe, był już w sumie dawno. Ten materiał powstawał w czasie, kiedy mieszkałam w Londynie. W międzyczasie wydarzyło się dość dużo rzeczy. To wszystko poszło po prostu w inną stronę. Wewnętrznie poczuliśmy, że nie chcemy już grać tak spokojnie. Na pewno dużo rolę odegrała fascynacja zespołami, których i tak każdy gdzieś tam wcześniej słuchał – Sonic Youth czy grupy relatywnie jeszcze młode, jak Idles czy Fontaines D.C. Mnie ta nowa scena zaczęła strasznie wciągać. Czułam w ich muzyce siłę i fajną energię. W tych dźwiękach, oczywiście, słychać kontynuację twórczości wspomnianego Sonic Youth czy chociażby Nirvany – przynajmniej ja to tak widzę. To wszystko się u nas zmiksowało. Dzięki dużej ilości koncertów i graniu na żywo, poszliśmy właśnie w tę stronę: bardziej rock’n’rollową niż alt-folkową.
SZB: Wspomniałaś o zespołach reprezentujących nową generację post-punkową. A co Was jeszcze muzycznie na co dzień inspiruje? Czego słuchacie?
IR: Mnie szczególnie kręcą dziewczyny, które mają coś fajnego w głosie – od Björk, przez Róisín Murphy z Moloko, a kończąc na tych bardziej gitarowych, jak Kim Gordon czy PJ Harvey. Właśnie te artystki bardzo mnie inspirują. Inspiracją wcale nie musi być więc stricte muzyka gitarowa. Björk ostatnio wydała płytę, na której idzie w zupełnie innym kierunku niż w przeszłości. To nie jest łatwa muzyka, ale jednocześnie mnie fascynuje.
SZB: Muzyka to jedno, ale warto też się wgłębić w teksty. Po przesłuchaniu już kilkukrotnie „Revolution Comes In Waves” mam takie wrażenie, że chciałaś to wszystko wykrzyczeć. Czy sytuacja w Polsce i na świecie w ostatnich latach na to wpłynęła? Dobrze kombinuję czy to przypadek?
MD: W sumie przypadkiem był tekst do utworu „National Tragedy”. Nagraliśmy ten kawałek, a chwilę później zmarła królowa Anglii. Stał się przez to bardziej aktualny.
IR: To było swojego rodzaju czarnowidztwo, które zapowiedziało to „national tragedy”, ceremonię pogrzebową transmitowaną na cały świat, o której jest mowa w tym utworze. Pozostałe teksty do utworów były pisane na bieżąco. „Break Into My Body” nawiązuje do tego, co się dzieje w naszym kraju, w stosunku do kobiet, które są w ciąży, mają problemy podczas porodu i potem się okazuje, że nie udało się kogoś uratować, ponieważ obowiązuje takie, a nie inne prawo. Myślę natomiast, że teksty do „Love’s in Crisis” czy „Candy” mogłyby powstać na każdym etapie historii. Są mniej związane z konkretnymi wydarzeniami, a bardziej z osobistymi historiami.
SZB: Tekst do „I Can’t Breathe” został zainspirowany historią George’a Floyda, który został zamordowany przez policjanta w Minneapolis w trakcie aresztowania. Jak zrodził się pomysł, żeby zwrócić uwagę na agresję policji w Stanach Zjednoczonych wobec Afroamerykanów?
IR: Trudno było przejść obojętnie obok takiego wydarzenia. Pisząc ten tekst, strasznie utkwiła mi w głowie fraza „I Can’t Breathe”. Sam rytm utworu i wykrzyczane frazy skojarzy mi się potem z kawałkami Rage Against the Machine. Te słowa były osiem razy powtarzane przez George’a Floyda. To było dość symboliczne. Mnie w ogóle bardzo „kręcą” różnego rodzaju symbole, które gdzieś tam zapadają mocno w pamięć. Chciałam to ubrać w swoje słowa. A muzycznie to jest, obok „Candy”, najcięższy kawałek na płycie.
Dalsza część wywiadu pod utworem
SZB: Tak jak już wspomniałaś na początku, przez jakiś czas ty mieszkałaś w Wielkiej Brytanii. Więc to oczywiste, że tym klimatem w pewnym sensie musiałaś nasiąknąć…
IR: Tak, spędziłam w Londynie pięć lat. I to w dodatku w takim okresie, kiedy człowiek najwięcej przeżywa – od dwudziestego do dwudziestego piątego roku życia. Zresztą Mariusz też mieszkał w Londynie – chociaż wówczas się nie znaliśmy i nasze drogi się nie przecięły. On też więc swoją muzyczną ścieżkę w Londynie przebył. Ciągnie nas do Wielkiej Brytanii.
SZB: Wasz najnowszy album wyprodukował Marcin Bors, czyli jeden z najbardziej wziętych producentów w naszym kraju. Jak doszło do nawiązania z nim współpracy?
MD: Marcina poznaliśmy, dzięki warsztatom producenckim, które odbyły się w studiu niedaleko Katowic. Szukał on zespołu, który mógłby być, że tak powiem, jego „królikiem doświadczalnym”. Fajnie to wyszło, bo, dzięki temu, odpadły nam koszty wynajęcia studia nagraniowego. Udało się więc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
IR: Jako poznaniacy zawsze patrzymy, gdzie tu można oszczędzić (śmiech).
MD: Koszty nagrania w studio są znaczące i to też zawsze trzeba brać pod uwagę. Wracając do tematu. Ogólnie ta współpraca „zażarła”. Dobrze się dogadywaliśmy, szczególnie pod względem muzycznym.
IR: Te wspomniane warsztaty były punktem wyjścia. Rozumieliśmy się, dlatego też postanowiliśmy pociągnąć tę współpracę do końca.
SZB: Czy w czasie pracy z Marcinem Borsem coś Was zaskoczyło? A może zasięgaliście opinii u innych wykonawców, którzy mieli okazję w przeszłości z nim współpracować?
MD: Ja na początku miałem taką sytuację, że chciałem nagrywać gitary w stereo. A Marcin powiedział, że nie, bo „faza się nie będzie zgadzać” i inne takie rzeczy. Koniec końców, faktycznie nagrywałem gitarę w mono. To było trochę ciężkie do przejścia.
IR: Na początku, kiedy rozmawialiśmy ze znajomymi z muzycznych kręgów, mówili nam, że Marcin ma bardzo duży wpływ na to ostateczny kształt utworów. Muzycy zespołu Terffic Sunday, również pochodzący z Poznania, przyznawali, że potrafi on tak zmienić utwory, że potem ciężko je poznać. I że ten efekt końcowy jest super, ale różni się znacząco od tego, z czym przychodzi się na początku. Trochę się więc stresowaliśmy. Ale ostatecznie wyszło to tak, że konstrukcje naszych kompozycji się tak bardzo nie zmieniły. Struktura pozostało – to jest właśnie to, z czym przyszliśmy do Marcina. To było najfajniejsze. Przyszliśmy z utworami, które stworzyliśmy jako zespół, i nie zostało to… zmielone (śmiech). W tym wszystkim jesteśmy my! Oczywiście, zgodziliśmy się na pewne zmiany zaproponowane przez Marcina, ale to, co innego.
SZB: Okładka „Revolution Comes In Waves” od razu przykuła moją uwagę. Skojarzyła mi się ona z debiutem Joe Cockera z końcówki lat sześćdziesiątych. To dobry trop czy zupełny przypadek?
IR: A to ciekawe, bo każdy dziennikarz, z którym mieliśmy okazję rozmawiać, mówi co innego. Spotkaliśmy się już z różnymi typami. Jimi Hendrix, Depeche Mode czy Soundgarden i okładką do „Superunknown”. Ja myślę, że nasza okładka jest wymowna i symboliczna. Dlatego widać na niej pewne odniesienia, które jednak nie były bezpośrednio inspiracją dla nas. W wyborze okładki kluczowy był wideoklip do utworu „Liberate”. Na początku mieliśmy problem, żeby znaleźć dobrą grafikę. Spędziliśmy dość dużo czasu, aby wybrać odpowiednią okładkę. Były różne pomysły, ale w sumie nie wiedzieliśmy do końca, w którą stronę ma to wszystko iść. Potem jednak oglądaliśmy nasz klip i tam w pewnym momencie pojawia się moja twarz, która jest zwrócona w taki dość charakterystyczny sposób. Na koncertach to szczególnie widać, kiedy moje zęby są lekko wysunięte do przodu. Mariusz wziął ten wizerunek i dodał barwy acid-punkowe. Zresztą Marcin Bors w ten właśnie sposób określa naszą muzykę. W ten właśnie sposób powstała okładka „Revolution Comes In Waves”.
SZB: Chciałbym jeszcze zahaczyć o tytuł Waszej drugiej płyty – po polsku brzmi on następująco: „Rewolucja nadchodzi falami”. I stąd moje pytanie: myślicie, że niebawem kolejna fala gitarowego grania zaleje Polskę? Na świecie to się mocniej dzieje, u nas, na razie, jest w tym temacie posucha.
IR: To prawda. Ale czy to się zmieni? Ciężko powiedzieć…
MD: Polska to dziwny kraj (śmiech). To, co się działo na świecie, te wszystkie mody muzyczne, zawsze z jakimś opóźnieniem do nas przychodziły. Kiedy byłem studiach, zacząłem słuchać muzyki elektronicznej. Wówczas nikt się tym nie interesował. A po dziesięciu latach wszyscy jej słuchali. Więc może to się zdarzyć.
IR: Nawiąże teraz do recenzji Bartka Chacińskiego z „Polityki”, który napisał dość konkretny wstęp, że „polski rock jest smutnym odzwierciedleniem tej naszej rzeczywistości”. Mi osobiście brakuje takich zespołów, także tych śpiewających po polsku, które grają mocniej, ale niekoniecznie metalowo czy stricte rockowo. Zauważam też, że jeśli ktoś wypuszcza debiutancki album, który jest powiedzmy bardziej gitarowy, to już na drugiej płycie idzie właśnie w stronę syntezatorową, popową, zmiękczoną. Wówczas się zastanawiam, czy zawsze tak musi być? Że właściwie wszyscy ciągną w tym samym kierunku, a nikt nie odważy się powiedzieć jasno: „Hej, jesteśmy tutaj, może będzie nam trudniej, ale to jest to, co chcemy grać i zaoferować słuchaczom”.
MD: Poza tym brakuje czegoś z takim pazurem. W pracy ktoś, coś puszcza i… to do mnie zupełnie nie dociera, ponieważ są to straszne nudy. Rzeczy, które wręcz usypiają.
IR: Być może ludzie teraz potrzebują tego typu muzyki.
SZB: A może Wy pociągniecie za sobą młodsze pokolenie i nakłonicie, żeby sięgnęli po gitary i trochę pokrzyczeli…
IR: No byłoby super. W ogóle, nie tak dawno, po naszym koncercie W Berlinie, podeszła do mnie dziewczyna. Miała z 18, może 20 lat, i powiedziała: „Też śpiewam w zespole, ale jak tak można krzyczeć? Kurczę, wow”. Była pod dość dużym wrażeniem, a ja byłam pod wrażeniem tego, co ona mówi. To było na zasadzie, że tak można i ona też tego chce. Także, kto wie, może pociągniemy…
SZB: Przeglądając Wasze social media widziałem, że udostępniacie nie tylko recenzje z Polski, ale również głosy zza granicy. Jaki jest tam odbiór „Revolution Comes In Waves”? Bo pewnie dostajecie tego typu wiadomości na Facebooku czy Instagramie.
IR: W zasadzie te recenzje są bardzo podobne do tych polskich. Recenzenci zwracają uwagę na teksty. Wszyscy czują to, co „siedzi” w naszej płycie. Na przykład dzisiaj [rozmowa została przeprowadzona 18 października – przyp. red.] grali nasz utwór w radiu w Teksasie. Jestem bardzo ciekawa, jak tam słuchacze odbierają ten album. Chciałbym się tego dowiedzieć. Trochę się więc poza granicami dzieje. Dochodzą do nas głosy, że nie ważne czy jesteśmy z Poznania, Melbourne, czy Los Angeles, bo ta muzyka tak samo dociera do recenzentów i słuchaczy z innych krajów. Zobaczymy co się stanie w przyszłości. Wiadomo, na razie to jest dopiero początek, płyta co dopiero się ukazała. Wszystkie opinie, które do nas docierają, odbieramy na zasadzie: „Super, że ktoś poświęcił trochę czasu, aby przesłuchać album, a potem to wszystko opisał i przekazał dalej”.
SZB: Na sam koniec chciałem jeszcze wrócić do Waszego debiutu, płyty „Trust No One”, który ukazał się w dość trudnym czasie, w kwietniu 2020, czyli na początku pandemii koronawirusa. Zamiast intensywnie ten album promować, mieliście związane ręce. Artyści przekładali premiery swoich płyt, ale Wy tego nie zrobiliście, choć pewnie takie myśli się pojawiały w głowie. No i czy nie mieliście wówczas chwili zwątpienia? Idziecie do przodu, a tu nagle wszystko dookoła zamarło.
MD: Faktycznie tak było. Zastanawialiśmy się nad tym czy wydawać teraz, czy poczekać, ale chyba już mieliśmy od dłuższego czasu ustaloną konkretną datę. Więc poszliśmy na całość. Mieliśmy zagrać koncerty, małą trasę po Wielkiej Brytanii, i – niestety – to wszystko stanęło.
IR: Na pewno to był bardzo trudny moment. W kwietniu pandemia przyszła na dobre. To był taki okres, że wszyscy czytali tylko wiadomości dotyczące, ile potwierdzono zakażeń. Ciężko było się przebić z czymkolwiek muzycznym. Płytę jednak wydaliśmy, bo nie chcieliśmy też dłużej czekać. Samo nagrywanie „Trust No One” już długo trwało. Jakbyśmy jeszcze to odkładali, to sami byśmy chyba się zdołowali takim działaniem. Ważne, że całość wyszła. Pojawiły się dobre recenzje, komentarze, nowi słuchacze. Na pewno też, dzięki tej płycie, w następnym roku, latem, zagraliśmy sporo koncertów. Odbył się – w tym wciąż pandemicznym okresie – np. Jarocin. Albo festiwal Inne Brzmienia. Może to były mniejsze festiwale, ale udało nam się na nich wystąpić, dzięki właśnie debiutowi. Myślę, że ostatecznie dobrze wyszło.
SZB: Na mieście krążą plotki, że z sesji do „Revolution Comes In Waves” zostało Wam jeszcze trochę materiału. To prawda? A jeśli tak, to czy możemy w niedalekiej przyszłości spodziewać się wypuszczenia tych numerów w świat – na płycie, albo chociaż w streamingu?
IR: Tak, rzeczywiście nagraliśmy trochę więcej materiału. Teraz się zastanawiamy: co dalej z tym zrobić? Może wydać to jako EPkę, gdyż wiele zespołów – pomiędzy albumami – tak właśnie działa, żeby podtrzymać napięcie. Zobaczymy, na razie trochę nam trudno powiedzieć, w którą stronę pójdziemy, gdyż jesteśmy skupieni teraz na koncertach. Ponadto ukaże się wkrótce kolejny klip do jednego z kawałków z albumu. Nie jesteśmy jeszcze w tym miejscu, żeby zdecydować. Jest opcja z EPką, ale też z pełnoprawnym albumem. Mamy w zanadrzu fajny materiał, który na pewno nie jest żadną stroną B. To pełnosprawne nagrania. Na pewno będziemy o wszystkim na bieżąco informować.