IKS

Eddie Vedder – „Earthling” [Recenzja]

eddie-vedder-earthling-recenzja

Trudno jest pisać recenzję oceniającą płytę artysty, z którym ma się silnie emocjonalną więź. A tak jest u mnie, w przypadku twórczości Eddiego Veddera. Od trzydziestu lat jego muzyka nieustannie pobrzmiewa w moim życiu. Zarówno za sprawą dokonań w macierzystej grupie Pearl Jam, jak i solowych projektów – ścieżki dźwiękowej do filmu Seana Penna „Into The Wild”, niszowej ciekawostki „Ukulele Songs” i innych pojedynczych piosenek nieopublikowanych na żadnym albumie. Od trzech dekad wszystkim moim wzlotom, upadkom, uniesieniom itd. towarzyszyła jego twórczość. Jedenastego lutego 2022 roku Eddie Vedder objawił światu swoją nową płytę „Earthling”, a ja mam odnośnie tej produkcji jak zawsze różne, czasem skrajne, odczucia.

Do tej pory Vedder starał się w swojej solowej twórczości nie eksplorować rejonów zarezerwowanych dla Pearl Jamu. Stawiał raczej na akustyczne granie czy też fanaberie w postaci albumu z wykorzystaniem ukulele. Tym razem postanowił zastosować trochę inną strategię. Ale o tym za chwilę.
 
Ważnym wydarzeniem, które miało ogromny wpływ na powstanie całości, było spotkanie Veddera z Andrew Wattem przy okazji imprezy zorganizowanej przez Global Citizen. Panowie bardzo przypadli sobie do gustu, a ponieważ Watt odpowiada za produkcję płyt takich artystów jak: Justin Biber, Miley Cyrus, Post Malone czy Ozzy Osbourne, czymś naturalnym było nawiązanie współpracy muzycznej. Ciekawostką jest, że muzycy, którzy weszli w skład grupy nagrywającej ten album, nie zostali zwerbowani przez Veddera a właśnie przez Watta. A jacy to muzycy? Poza Wattem to mała konstelacja gwiazd: Chad Smith (Red Hot Chilli Peppers), Josh Klinghoffer (ex-Red Hot Chilli Peppers) i goście: Stevie Wonder, Elton John, Ringo Starr. Taki zestaw artystów zapowiadał naprawdę wielką płytę.
 
Tylko w jakim klimacie? No właśnie. „Earthling” sygnowane jest jako solowe dzieło Veddera, ale muzycznie odpowiada za nią cała czwórka: Vedder, Watt, Klinghoffer i Smith. Bezsprzecznie decydujący wpływ na całość miał Vedder, ale kilka utworów to nie do końca jego stylistyka i tutaj zapewne pomysł wypływał od Watta. Eddie i spółka uznali, że nie będą ponownie wymyślać koła, ale nagrają album silnie zainspirowany twórczością innych artystów. I tutaj możemy zacząć wyliczankę. Pierwszy zaprezentowany światu singiel „Long way” to Tom Petty w czystej postaci, „The Dark” – to Bruce Springsteen. „Fallout Today”, to trochę Neil Young, najsilniejsze inspiracje słychać w utworach, w których grają goście – „Picture” z Eltonem Johnem, to totalnie nievedderowski utwór, a właśnie typowy przaśno-countrowy wyrób Eltona, zaś „Mrs Mills”, w którym na perkusji gra Ringo Starr, to przecież kawałek żywcem wyjęty z sierżanta pieprza – tyle, że z głosem Eda. No i jest jeszcze radosne rockabilly „Try” ze Stevie Wonderem dmuchającym w harmonijkę.
 

Czyli co, plagiat? Nie do końca. Faktycznie inspiracje w niektórych utworach wręcz zabijają indywidualność Veddera, ale są też utwory, które silniej kojarzą się z nim samym i zespołem w którym śpiewa i gra od trzydziestu lat.

Dynamiczne „Good And Evil” oraz „Rose Of Jericho”mają coś z punkowej energii „Vs”, chociaż w mojej opinii najbliżej im do „Satan’s Bed”, „Habit” czy nawet „Lukin”. „Brother the Cloud”, szczególnie od połowy, również wpisuje się w estetykę Pearl Jamu. Mam wrażenie, że solowego Veddera znanego z przeszłości najbardziej słychać w „The Haves”. Myśle, że i otwierające płytę kompozycje „Invincible” oraz „Power Of Right” na pewno też znajdą swoich entuzjastów. Jest na tym albumie utwór szczególny. Mam na myśli „On My Way”, w którym słychać śpiew Edwarda Seversona Jr. To nie kto inny, a zmarły wiele lat temu ojciec wokalisty. Vedder, pomimo faktu że go znał, dopiero po jego śmierci dowiedział się, że to właśnie on był jego biologicznym ojcem. Artysta bardzo długo zmagał się z traumą związaną z ich relacjami (a właściwie ich brakiem). Ten utwór to zdecydowanie najbardziej osobisty fragment całości. To również swoiste pogodzenie się z przeszłością oraz naprawdę wzruszające zakończenie albumu.
 
Za produkcję odpowiada Watt. I mocno osadził brzmienie całości w latach osiemdziesiątych. Zapewne wynika to z faktu, iż dużo na tym albumie americany. Nie jest to na pewno surowy i grunge’owy klimat lat dziewięćdziesiątych, ale na „Earthling” doskonale się sprawdza. Specjalnie nie klasyfikowałem utworów pisząc, który moim zdaniem jest lepszy czy gorszy. To dzieło tak eklektyczne, iż absolutnie nie ma to sensu. Wiele też zależy czy lubimy artystów, którzy inspirowali muzyków przy powstaniu całości. Nie jest to również album, który zapisze się w kanonach muzyki, jednak to przyzwoita pozycja, bardzo sprawnie wykonana i wyprodukowana. Na pewno na szczególne wyróżnienie zasługują teksty – te są jak najbardziej vedderowe – bardzo empatyczne, ukazujące jak zwykle ogromną wrażliwość artysty. Miłość, nadzieja, ekologia, strata, przebaczenie – tematy tak często obecne w jego twórczości, także tutaj są tymi naczelnymi.
 
Eddie Vedder uznał, że nie ma co rzeźbić i udawać, że ma coś jeszcze istotnego w muzyce do powiedzenia. Jako solista nagrał płytę w pełni nawiązująca do jego muzycznych idoli. Takie zapewne było jej założenie i osobiście bardzo się cieszę, że powstała. Świat potrzebuje takich pozycji, które z ogromnym szacunkiem, ale i jakością przypominają co było wartościowego w przeszłości. Vedder jest artystą, który poprzez swoją twórczość pozytywnie inspiruje mnóstwo ludzi. Nie inaczej będzie w przypadku „Earthling”.
 

Mariusz Jagiełło

 
 
Ocena (w skali od 1 do 10) 7 kul ziemskich
🌍🌍🌍🌍🌍🌍🌍
 
‘Invincible’
‘Power of Right’
‘Long Way’
‘Brother the Cloud’
‘Fallout Today’
‘The Dark’
‘The Haves’
‘Good and Evil’
‘Rose of Jericho’
‘Try’
‘Picture’
‘Mrs. Mills’
‘On My Way’
IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 2 komentarzy

  1. Agnieszka

    Przesłuchana cała kilka kawalkow zostanie w playliście np good and evil ,dark, long way .

  2. Konrad

    Zaczynam słuchać. Eda wielbię od lat ponad 30 wiec zapewne i o tej produkcji napisze wyłącznie pozytywnie.

Dodaj komentarz