Grupa Variété zdaje się funkcjonować nieco poza czasem. Nagrywa w swoim tempie, nie zważając na mody, czy inne wpływy. „dziki książę” to najnowsza płyta zespołu, przepełniona wyobraźnią, pewnym odrealnieniem i specyficznym rytmem. O jej realizacji i tym, co za nią stoi za jej treścią opowiedział spirytus movens Variété – Grzegorz Kaźmierczak
Maciej Majewski: „dziki książę” wydaje mi się idealną płytą taneczną z bardzo ciekawymi, metaforycznymi tekstami. Dopiero od drugiej połowy robi się spokojniej i bardziej refleksyjnie. Czy puntem wyjścia dla Ciebie jako autora tekstów były te pulsy, które Grzegorz Korybalski i Marcin Karnowski wygenerowali jako sekcja rytmiczna, czy też coś innego?
Grzegorz Kaźmierczak: To, o czym mówisz, byłoby dla mnie ideałem muzyki. Zawsze chciałem, by muzyka poruszała zarówno mózg, jak i ciało. Od pewnego czasu mamy taką metodę twórczą, że siedzimy w studiu i nagrywamy wszystkie nasze jamy w bardzo dobrej jakości. Po kilku takich sesjach urządzam sobie tzw. dzień buchalterii, podczas którego przesłuchuję to wszystko i wybieram z tego najlepsze fragmenty. Bywa tak, że z pięciogodzinnej sesji fajne jest 30 sekund (śmiech). I z takiego fragmentu później wyłania się piosenka. Taka jest mniej więcej metoda tworzenia.
MM: W tekstach przewija się wątek podróży, ale też swoistego eskapizmu. Rozumiem, że mieszkając na Sycylii, naturalnie ciągnie Cię na południe. Mam wrażenie, że podmiot liryczny dużo chodzi. To wspólny mianownik z Tobą?
GK: (śmiech) Wiesz, to jest tak piękna kraina. Jest wciągająca i magiczna, więc trudno jej nie odkrywać. Mieszkam tam z przerwami od 3 lat. Ostatnio wróciłem do Polski po 8 miesiącach i powiem Ci, że liczyłem dni do powrotu na Sycylię (śmiech). Złapała mnie za serce i cały czas ją poznaję zarówno pod kątem kulturowym, jak i przyrodniczym. Siłą rzeczy, w związku z tym, że dużo się po niej poruszam, przekłada się to na teksty. Wynika to też z tego, że staram się podporządkować moje życie temu, co piszę i temu, co gramy. Warszawa w pewnym momencie przestała mnie inspirować.Teraz ten walor ma Sycylia. Nie wiem, jak długo będzie to trwało, ale na razie trwa.
MM: Pewnie stąd też te krajobrazy śródziemnomorskie w „Afrykańskiej służbie” i w „Europie”
GK: Oczywiście, że tak. To jak najbardziej świadome użycie.
MM: Czy Antoni Kolczyński, który pojawia się we wspomnianej Europie, to rzeczywiście ktoś z Twojej rodziny?
GK: Tak, to był mąż mojej ciotki – siostry mojego ojca. Był bokserem, którego mocno dotknęła II wojna światowa. Po wojnie trochę jeszcze powalczył, ale nie wrócił już do formy sprzed wojny. Był niezwykle dobrze zapowiadającym się bokserem. Zdobył tytuł pierwszego przedwojennego mistrza Europy. Był ulubionym bokserem Feliksa „Papy” Stamma. Długa historia, ale rzeczywiście dotyczy mojej rodziny.
MM: A czy tak jak napisałeś w „Rzymie” – czujesz się trochę człowiekiem znikąd, będąc tam na południu?
GK: Na pewno nie czuję się człowiekiem stamtąd. Natomiast mentalność, typ osobowości, komunikacji i sposób porozumiewania się pomiędzy ludźmi jest mi bardzo bliski. Zjechałem w życiu trochę świata i na Sycylii akurat czuję się odpowiednim miejscu. Wszystko mi tam odpowiada. Zresztą jest taka ciekawostka, że gdy zaczynaliśmy grać jako Variété w czasach punk rocka, zimnej fali, irokezów, to farbowałem włosy na czarno i zaczesywałem je do tyłu, przez co chłopaki z pierwszego składu zespołu nazywali mnie Sycylio (śmiech). I jak się okazuje, była to profetyczna ksywka.
MM: Jesteś akurat w waszym studiu, więc nawiązując nie mogę o to nie zapytać, nawiązując do utworu „Lekko” – jak brzmią rzeki krwi płynące w dłoni?
GK: (śmiech) Trudno to opowiedzieć. Wystarczy wziąć mikrofon typu Shure, mocno go ścisnąć, podkręcić gain i gotowe. Słychać wówczas pewnego rodzaju szum krwi, która porusza się w naczyniach krwionośnych.
MM: Na płycie „Nie wiem” wystąpił Kuba Więcek na saksofonie. Na „dzikim księciu” zagrał Pan Jan Maksymowicz. To jakaś naturalna kolej rzeczy w waszym przypadku, bo zauważyłem, że na każdej kolejnej płycie na ‘dęciakach’ gra kto inny?
GK: To nie jest premedytacja. Kuba był zajęty swoimi projektami. Jakiś czas temu graliśmy w projekcie „Wilno w Gdańsku” i tak poznaliśmy się z Jankiem. On jest Polakiem litewskiego pochodzenia, a do tego poważnie wykształconym muzykiem. Wykłada w klasie saksofonu w Konserwatorium Wileńskim. Rasowy jazzman, a przy okazji przesympatyczny gość. Zagraliśmy razem kilka koncertów. Gdy zaczęliśmy nagrywać płytę, od słowa do słowa, doszliśmy do tego, że to Janek nagra partie saksofonów. To, co nagrał było tak świetne, że postanowiliśmy to wykorzystać.
MM: Skąd te dzwony na końcu ”Pocisków”?
GK: To było dość przypadkowe. Gitara Marka Maciejewskiego ma przetworzony delay. Każda kolejna odbitka po przefiltrowaniu brzmiała inaczej i w pewnym momencie zaczęła przypominać brzmieniem dzwony. Uznałem więc, że dołożenie samplowanych dzwonów z Avoli zresztą, będzie ok. A że jestem otoczony 5 kościołami, nie było z tym problemu.
MM: Przyznaję, że działalność artystyczna Variété mi imponuje. Nie nagrywacie bardzo często płyt – czasem są to 3 lub 4 lata przerwy. Wydaje mi się, że najlepszym wyrazem waszej artystycznej egzystencji i jednocześnie tożsamości jest ostatni utwór na płycie, czyli „Oczywiście”.
GK: Jakiś czas temu doszedłem do tego, że kariera i sukces niczemu nie służą. Łatwiej jest, gdy ten sukces przychodzi, bo nie trzeba się na przykład zastanawiać nad innymi źródłami dochodu. Dla samej twórczości jest to jednak hamujące i uwsteczniające. Mnie zależy na tym, by nagrywać najlepsze płyty, na jakie w danym momencie mnie stać. Staram się eliminować wszystko to, co w tym mi w tym przeszkadza. Dążenie do pisania przebojów i popularności mi przeszkadza. To nie jest żadna ideologia, tylko pragmatyczna potrzeba, by robić tylko to, co służy samej twórczości. By swobodnie można było sięgać do swojego wewnętrznego źródła.
MM: Czy zatem jest coś jeszcze, co Cię inspiruje w świecie muzyki?
GK: Tak, staram się śledzić na bieżąco muzykę elektroniczną, którą bardzo lubię. Sam kręcę gałkami w trakcie realizacji dźwięku, a także gram na klawiszach, więc szukam nowych brzmień. Ostatnio lubię takich artystów jak Loscil, Andy Stott, czy nieustannie Underworld. Ale lubię też jazz i Dale Cooper Quartet jest jednym z moich odkryć. Poza tym zawsze Miles Davis.
MM: A jak znosisz pandemię na Sycylii, bo przecież doniesienia stamtąd były momentami zatrważające?
GK: Muszę przyznać, że po krainie chaosu jaką jest Polska, postawa Sycylijczyków i w ogóle Włochów jest dla mnie miłym zaskoczeniem. Oni się bardzo przestraszyli tej pierwszej fali. Co ciekawe, są również bardzo nieufni wobec wszelkich zakazów z góry. Jesienią pojawiło się takie zarządzenie, że jeżeli ktoś chce pracować, musi być zaszczepiony lub przedstawić dowód, że chorował na COVID-19, a jeśli się nie szczepił, musi przedstawić aktualny negatywny wynik testu. Test jest w stałej kwocie 15 Euro, więc jeśli ktoś nie chce się szczepić, musi robić te testy co kilka dni. Łatwo policzyć, że nie jest to tanie. To podziałało na włoskie społeczeństwo w ten sposób, że obecnie jest zaszczepione 90% mieszkańców Włoch i Sycylii. Tak więc jak widać – można. W Polsce sam widzisz co się dzieje. Dla mnie cały ruch antyszczepionkowy jest swoistym testem na inteligencję. Pozbywam się ze swojego kręgu takich osób, bo nie mogę się wewnętrznie zgodzić z ich postawą.